"Mój Boże — pomyślałem — to było dwadzieścia pięć lat temu! Czy to możliwe, że całych dwadzieścia pięć?" Pobiłem się wtedy o Mircię ze starszym ode mnie, trzynastoletnim pastuchem.
Teraz udałem się do swojego ojca chrzestnego z zamiarem pozostania tu na noc, chociaż zdążyłbym jeszcze na wieczorny autobus. Wiedziałem, że wymości mi leże na suchym sianie w stodole i zostanę sam ze swoimi myślami. Pragnąłem wyśnić sobie bursztynowe ciało Mirci, pachnące żywicą i rozsłonecznioną polaną. Jak rozbójnik wracający na miejsce zbrodni, chciałem ujrzeć Mircię w tej samej stodole, w której bawiłem się z nią w chowanego, uszczęśliwiony, że obiecała mnie pocałować. Popiskiwały myszy.
W nagłym dygocie zaszemrała osika. Mnóstwo jej na pastwisku Radela, na tym jego wydmuchu, porosłym dziką trawą i zielskiem. Jak dzieciak podczołgałem się do dziury w strzesze i wyjrzałem na okolicę: miesiąc toczył się na spotkanie burzy, chmury kłębiły się niczym dym nad straszliwym pożarem, migały błyskawice wykrzesane z przesieki. Puchacz pohukiwał pod borem, strasząc gwiazdy mrugliwe i wypierając je nieubłaganie w głąb nieba.
Od czasu do czasu dudniły dalekie grzmoty i wszystko na ich głos zamierało. Raptem wydało się, że panika śmiertelna pędzi przez puszczę, tratując wierzchołki drzew; oniemiała z trwogi pędzi z tchórzliwością bohaterów, jacy zobaczyli szpetotę śmierci, całą jej ohydę. Na twarz wypełzły mi krople potu.—Mircia-a-a-a! —rozległ się chrapliwy krzyk Pronczychy. W nieprzejrzanej ciemności zsunąłem się po drabinie na klepisko i wybiegłem ze stodoły: w oknie świeca gromniczna i nigdzie żywej duszy. Bóg cisnął garścią błyskawic, żeby przekonać mnie, że ten krzyk to urojenie. Nad żłobem zachrapał koń i chyba przez sen odpowiedziała mu beczeniem owieczka. Wiadro na żurawiu pobrzękiwało: "ir-r-r... i-r-r... i-i-r-r..." Białym duchem uniósł się wiatr nad pylnym gościńcem, aż pobielały brzozy i pochyliły się do ucieczki, lecz ze strachu wrosły w ziemię i nie udało im się zrobić ani kroku. Spod strzechy wyfrunęła jakaś ptaszyna i, ogłupiała, zniknęła w niewiadomej przestrzeni.
Deszcz wytrysnął gęstym szrapnelem u moich stóp i cofnąłem się za wrota stodoły. Całkiem blisko zasyczał i rozerwał się piorun, wielkie koło sieczkarni zachybotało się i zadzwoniło.
Niespodzianie dla siebie samego otwarłem wrota stodoły i, cały w błyskach, pobiegłem pod chatę Pronczychy, ku oknu ze świecą gromniczną. Przyparty do ściany przez nocne mroki, patrzyłem, jak modli się na klęczkach Pronczycha, a potem mówi coś do córki o wargach i oczach Mirci. I ja też zacząłem szeptać na wpół zapomnianą modlitwę, i roić, że niosę Mircię na rękach, jej bursztynowe ramiona oplotły moją szyję, wargi-maliny rozchyliły się w uśmiechu, oczy — czarne jagody błyszczą z radości, a pierś unosi się w przyśpieszonym oddechu... Jak dobrze czuć się potrzebnym, jak cudownie być życiem drugiego człowieka! Mirciu, jam życie twoje! Gdzie jesteś? Na niewiadomej ulicy niewiadomego miasta... Szczęśliwa ta ulica, która ogląda ciebie codziennie. Ja — oglądałem piętnaście lat i sto czterdzieści cztery dni... sto czterdzieści cztery...
Opamiętałem się koło północy. Przetarłem oczy po krótkim śnie: że niby topiłem się w rzeczce.
Leżę na sianie. Słychać spłoszony szept brzozowych gałązek nad strzechą. W zielsku za ścianą szumi deszcz, błyskawice skaczą po zapolu, po zagonach owsa i żyta. Gdzieś w puszczy zagwizdała wąskotorówka i uświadomiłem sobie, że niebawem już się rozwidni.
Zasnąłem jak szarak w bruździe; obudziłem się godzinę przed odjazdem pierwszego autobusu na Białystok; do szosy pół godziny marszu.
Wyszedłem, z nikim się nie żegnając. Przez świeżą brzezinkę doszedłem do brzegu Słoi: na liściach lilii wodnej lśniło słońce. Znad Dziewiczych Wirów wzbiła się w błękity czereda dzikich kaczek. Nie dochodząc do mokrych zarośli czarnej porzeczki, zatrzymałem się.
Pronczyk wyjeżdżał w pole. Mircia silnymi, opalonymi ramionami otwierała wierzeje. Chustka na jej głowie bielała jak gęsie skrzydło.
Szybko ruszyłem przed siebie.
przeł. Wiktor Woroszylski
Навальніца на хутары / Burza nad chutorem
Навальніца на хутары
Як толькі я памятаю, навальніца заўсёды прыпаўзала з-за Прафіткі, гары, ад якой пачынаецца даліна накшталт вялізнай місы, а наша хата ў ёй — быццам тая нясмачная скварка, сасмажаная на вугельчык. Хата ўсё больш i болыы горбіцца, а мой бацька праз цэлае сваё жыццё збіраўся закласці пад яе новыя падрубы i перад смерцю даверыў гэту справу мне, маладому гаспадару. Падумаў я, ці часам не дзед збіраўся з тымі падрубамі...
З Прафіткі збягае ўніз шаша. Яна нырае ў зялёныя чароты, што над рачулкаю, у якой іншы раз плюхаюцца голыя дзяўчаты, i шнуруе, оытта што ўкраўшы, пад д ругую высокую rapy, якая нагадвае паднябесную траншэю, якраз насупраць Прафіткі. Значна вышэйшую за яе.
Пад тою гарой, што значна вышэйшая за Прафітку, часта псуюцца аўтобусы далёкіх маршрутаў, i тады можна бачыць, як сумуюць пасажыры, чакаючы адпраўкі.
Пад вечар сапраўды за Прафіткаю пачуліся грымоты i па шашы засняжыў пылок — як бы молаты цукар, калі тайком зжыраеш у каморы дзівосную матчыну мазурку, нарыхтаваную на вялікае свята.
Паку ль чуб хмары высоўваўся i высоўваўся, паку ль паказалася даўно не голеная фізіяномія буры з зубялямі бліскавіцаў, фізіяномія, якая тры дні не ела, выбзыкнуў перад самюсенькім носам яе, з па-за Прафіткі, адурэлы аўтобус i так памчаў уніз, так прашапацеў ён праз чароты, у якіх ужо намачыў пад сябе масток, так скакануў на паднябесную траншэю, быццам заяц з рассадніка, што здавалася: вось i канец свету!
Стрэхі поўныя птаства: галак, шпакоў, вераб'ёў. А пад стрэхамі сцішыліся куры. Свіыкі неспадзявана разбрыкаліся па загародзе радасцю рэкрутаў на апошняй забаве ў вёсцы. Спахмурнеў задуменны конь. Прыціхлі каровы, не кажучы ўжо пра авечкі. Паветра набрыняла надзеяй, што хата ўсё-такі будзе плысці, яна ж драўляная, кожнаму хопіць кавалак чагосьці...
Маці зачыніла акно i перахрысцілася.
Па небе прайшоўся чорт з віламі, выгінаючыся ад рогату, быццам старая, п'яная дзеўка. Аўтобус жа, калі не пагубіў сваіх вісклівых апонаў, напэўна, сядзіць цяпер у нейкім гаражы ды плюскае шклянымі бельмамі гультаяватага сабакі. Вёз ён пасажыраў, бы бобік кошку на хрыбце: палёгку меў пры хуткім бегу, вельмі хуткім, да таго хуткім, што даходзіла да рэдкай хвіліны згоды. Прапаў за траншэяй!