Выбрать главу

Gogola, pejzaż.

Wyszedłem na podwórze. Na placu magazynów za Żabim Zaułkiem szeleściły brezentowe pokrowce na bryłach ciężarówek z łepetyniastymi szoferkami — przyczaiły się pod urwiskiem pryzmy czegoś ogromniastego, przypominały cudem ocalałą parę przedpotopowych gadów.

Za ryneczkiem, oświetlonym niby zapomniana plaża, czerniała rozpadlina i można było pomyśleć, że rozlało się tam jezioro, nie zamarznięte, o jakim lepiej natychmiast zapomnieć.

Jednak coś mnie tam ciągnęło, opanowała mnie bezwolna beznadziejność, z jaką mają do czynienia chyba tylko skazańcy...

Niespodziewanie spostrzegłem, że stąpam już ulicą Nową, i że przedtem musiałem być na Cerkiewnej; że nie dochodząc do Garbarń ej przeszedłem obok kamiennych ruin bożnicy; musiałem słuchać plusku studzien artezyjskich przy końcu Nadrzecznej, na Pohulance, niegdyś fabrycznej, pijacko-bujnej, rojnej, a dziś oniemiałej jak przypominanie babcinych opowieści o jej bosonogiej młodości.

Robiło się jeszcze bardziej zacisznie od zastygłej wioskowatości Nowej, jej kurnych chat, które przetrwały u stóp kościoła za drogą przez jar; od tego, że w chałupinach tych jarzy się światło; za firaneczkami w okienkach wielkopańsko błyszczą choinki w nieziemskich ozdobach, diabelskim poblaskiem migają ekrany telewizorów, zieje dobrobytem, nieprzyzwoitą statecznością, ucztowaniem, czymś zupełnie tu nie na miejscu...

Nie spodziewałem się, że odnajdę tyle z atmosfery pustyni, za topornym krzyżem — koleiny sań i sylwetka zdrożonego konia, poświst wietrzyska w kępie krzaków. Przywidziało mi się, że słyszę zawodzenie stada wilków i łyskają parzyste ogniki z przerażająco żółtawym odcieniem, póki co daleko, dokąd nie sięga krąg światła z rozkołysanej żarówki na słupie elektrycznym pod brzezinami, naprzeciwko ogrodów Dziubohraja. Zlodowaciałem od pierwotnego strachu, na domiar zła z Kucharcowego wydmuchu wyskoczył ujadający kundel i przydał mi się kij, podniesiony na mostku przed rzeźnią.

Kościół osłaniał przed porywami wiatru i do jego podnóża zlatywały się ku światłu płatki śniegu, na szczycie ledwie widocznej wieży zaskrzeczała kawka — jak zawsze kłótliwie.

Zamyśliłem odwiedzić także stary dwór, po którym zostały jeno parkowe drzewa, po wojnie nie wyrąbane do reszty przez wieśniaków, ściany dawnej manufaktury (podobno pułkownika Lipharta) i dwie chaty. W jednej z nich, nad wyschłymi sadzawkami, ktoś Mieszka. Ale nie starczyło mi, można powiedzieć, animuszu, żeby tak bez drżenia zanurzyć się w gęsty mrok. Słyszałem złowieszcze dźwięki, aha, to pohukiwanie sowy.

Natomiast Kościelną szło mi się lekko, do zapomnianego młyna z jeziorkiem. Z wiatrem.

W wirze białości marzły Banny Zaułek, Browarna, pogorzel na Kaukaskiej...

Dobrze mi było na świeżym powietrzu, nie spotkałem nikogo, nie musiałem wymyślać przyczyny, dla której wałęsam się po nocy. (Powiedzieć komuś, że dla przyjemności — wyśmieje przed obcymi!)

Spociłem się z wrażenia dopiero obok Kaczych Krynic, nad Szamruchowym rowem, na skraju łączki Smarkatego Jazepa. Zauważyłem, że na zastodolu Monacha ukrywa się przygarbiony, ale wysoki mężczyzna. Nie, to nie zwid. Dlatego pośpieszyłem dalej przez wygon — oglądając się na boki, przez środek tego wydmuchu, z czujnie nastawionymi uszami, napięty — poczucie zagrożenia dokucza wówczas, kiedy nie potrafisz znaleźć sensownego wyjaśnienia. Kiedy ulegasz instynktowi.

Swą Sokolską poznałem po huczeniu przewodów. Druty wygrywały na słupach telegraficznych monotonną niby wieczność muzykę, od której stanęło przede mną dzieciństwo, wabiące nieświadomością wszystkiego, zdolne do obdarowania radością, nie tą główną, nie dojrzałą broń Boże, ale ogarniającą jestestwo aż do ostatniego nerwu tak, że aż się w nią cały przemieniasz.

Na Sokolskiej przechwyciłem wlepione we mnie przenikliwie spojrzenie. Stało tam jakieś ludzisko, coś w rodzaju straszydła z wywróconymi białkami oczu, prosięcym ryjkiem, zębami odyńca, na cielęcych kopytach, z byczym ogonem, okropnie obrosłe sierścią, okryte—jeszcze dość przytomnie zauważyłem — tureckim kożuchem.

I ja wytrzeszczyłem gały.

Wiedziałem: nie mogę ruszyć pierwszy. Żeby uczynić krok, muszę pozbyć się przestrachu, patrzeć na zjawę zwyczajnie, niefrasobliwie jak dziecko, opanować rozdygotanie. Albo też zbliżyć się do maszkary udając rozbawienie, pogłaskać po futerku, wyszczebiotać słowa uciechy, bez popisywania się fałszywą odwagą. Udało mi się to osiągnąć na tyle szybko, że w następnej chwili zapragnąłem nie pozbywać się lęku, na odwrót, nasiąknąć nim do samego szaleństwa, żeby nie przepadł ów stwór, który zaczarował mnie na sposob baśniowy; żeby nie zakończyło się wszystko na wywołującej ziewanie rozmówce, kto wie, czy nie z najbliższym sąsiadem.

Rzuciłem się więc do ucieczki, w dziwne uciekanie, zupełnie bez emocji, na próżno usiłując zatrzymać w sobie chociażby wstręt do powrotu w rzeczywistość. (Trudno wyobrazić sobie bardziej szare bytowanie od tego, które jest wynikiem rozumienia, że wszystko da się objaśnić bez reszty).

Biegło mi się z dołu.

Z łaskoczącym uczuciem śmieszności.

Przeł. Jerzy Plutowicz

Занатоўкі для памяці / Zapiski dla pamięci

Занатоўкі для памяці

* * *

Вятрыскі ў нас ад выгану з багоннікам; гудзяць у коміне ды пасвістваюць у дратах, цубаняць дажджамі па высокай адгэтуль сцяне дому, a ўзімку накурганьваючы каля яе снегу. У жніво налятаюць яны ад паўднёвых палёў з пахамі спелага збожжа i ссохлага палыну. Буры з грымотамі наводзяць паганскі пярэпалах. Як жа па-райску пасля таго бярэцца зелянець агарод: кучаравіцца моркаўка, выструньваецца буракоўе, агурэчнік у квецені нагадвае сабой аселы з неба дзівосны дыван, акурат побач расцвілага маку, а лісці гарбуза, што ў бульбянішчы, смешна падобныя на чуйныя вушы свіней, затоеных у шкодзе... Тады нават сваркі вераб'ёў са шпакамі за будку на шчытовішчы здаюцца весялосцю.

Пад старою яблыняй з павіслым ад пладоў галіноўем знаходжу я апалыя папяроўкі, празрыстыя ад выспеласці, у якіх, калі глядзець на ix пад сонца, відаць зярняткі. Ем з лакомлівасцю падлетка, што залез у чужы сад. Вачыма ўявы бачу я нябожчыка бацьку i тое, як ён крывіцца на маё гэтае смакаванне: „Яблычкі табе ў галаве, а не работа!".

* * *

... Стаяць аднаму ў крынічнай рэчаньцы ды пад высокім небам канца лета. Яшчэ не адлятаюць журавы i дзікія ryci, a ўжо перацвітае поплаў i пусцее поле. Босыя ногі заносіць пяском быстрая вада, яна жывым срэбрам паблісквае пад стромаю з шяздоўем плісак. На бяскрай пожні выгналі авечак i кароваў без пастуха, a ў пыльных прыгуменнях буяць малатарні. І чуваць гвалт торгу ў мястэчку, за хатамі з садкамі, у якіх залацеюць грушы, усё роўна бы абсыпаныя медзякамі дзеля незвычайнасці якое, ды трохі па-дзіцячаму румяняцца зімовыя яблыкі. На загонах у нізках клапоцяцца гаспадыні, відаць i дзяўчат (іхнюю паненчынасць пазнаюць па нецярплівасці).