Выбрать главу

Jacek Dukaj

Lód

My nie marzniemy.

Wydawnictwo Literackie 2007

www.wydawnictwoliterackie.pl

I WARSZAWA..

ROZDZIA Ł PIERWSZY  O synu tysiącrublowym..

O tym, czego nie można wypowiedzieć.

O prawach logiki i prawach polityki

O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego.

O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach.

O złudzeniach szronu.

II TRANSSYBERJA..

ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu.

O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu.

O potędze wstydu.

O piórach i rewolwerach.

ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej

O tym, czego nie można pomyśleć.

O bohaterach hazardu i prędkości Lodu.

O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli

O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji

O mrozie jekaterynburskim..

ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych.

O arsenale Lata.

O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem..

O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych.

O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy.

I WARSZAWA 

Jeżeli żołnierz daje strzał z karabinu, to w tej chwili zaczyna istnieć rana, jaką kula w nieprzyjacielu wywierci za jakiś czas; jeśli kto zażywa dawkę nieuleczalnej trucizny, to w tej chwili zaczyna istnieć ostateczny proces śmiertelny, choćby jego chwila nadeszła dopiero za parę dni. Słusznie mówili starożytni: umarliśmy już z chwilą narodzin. Władzy nad dalszą drogą kuli i trucizny (i po części przeżywania się) nie mamy.

ROZDZIA Ł PIERWSZY  O synu tysiącrublowym

14  lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję. Pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, w barchanowych kalesonach i swetrze włóczkowym, w skarpetach naciągniętych na skarpety

— tylko stopy wystawały spod pierzyny i koców

— po kilkunastu godzinach snu nareszcie rozmrożony, zwinięty prawie w kulę, z głową wciśniętą pod poduchę w grubej obszewce, że i dźwięki docierały już miękkie, ogrzane, oblane w wosku, jak mrówki ugrzęzłe w żywicy, tak one przedzierały się w głąb powoli i z wielkim mozołem, przez sen i przez poduszkę, milimetr za milimetrem, słowo za słowem:

— Gaspadin Wieniedikt Jerosławski.

— On.

— Spit?

— Spit, Iwan Iwanowicz. Głos i głos, a pierwszy niski i ochrypły, a drugi niski i śpiewny; zanim uniosłem koc i powiekę, już ich widziałem, jak się nade mną pochylają, ten ochrypły od głowy, ten zaśpiewny od strony stóp, carscy aniołowie moi.

— Obudziliśmy panicza Wieniedikta

— stwierdził Iwan, gdy podźwignąłem powiekę drugą. Skinął na Biernatową; gospodyni potulnie opuściła izbę.            Iwan przysunął sobie taburet i usiadł; kolana trzymał razem, a na kolanach czarny melonik o wąskiem rondzie. Wysoki vatermörder, biały jak śnieg w południowem słońcu, raził mnie w oczy, biały vatermörder i białe biurowe mankiety, oślepiające na tle jednolitej czerni ich ubiorów. Mrugałem.

— Pozwólcie, Wieniedikt Filipowicz. Pozwolili sobie. Drugi przysiadł w nogach łóżka, swoim ciężarem pierzynę ściągając, aż musiałem ją puścić; złapawszy z koleji za koce, uniosłem się na barłogu, i tak oto odkryłem także plecy, powietrze zimne wcisnęło się pod sweter i kalesony, zadrżałem, rozbudzony. Narzuciłem na ramiona płaszcz, kolana podsunąłem pod brodę. Spoglądali na mnie z rozbawieniem.

— Jak zdrowie? Odchrząknąłem. W gardle zebrała się flegma nocna, żrący kwas na wszystkich treściach żołądka, z kiełbasy czosnkowej, korniszonów, czego tam jeszcze wczoraj zażywaliśmy, z ciepłej dereniówki i papierosów, mnóstwa papierosów. Wychyliłem się ku ścianie i charknąłem do kraszarki. Aż mnie zgięło. Zgięty, przez długą chwilę kaszlałem ciężko. Otarłem usta rozdartym rękawem płaszcza.

— Końskie.

— A to dobrze, to dobrze, baliśmy się, że z łóżka nie wstaniecie. Wstałem. Pugilares leżał na parapecie, wciśnięty za doniczkę z martwą pelargonią. Wyjąłem bumagę, pod nos Iwanowi podetknąłem.       Ani spojrzał.

— Ależ gaspadin Jerosławski! Czy my stójkowi jacy jesteśmy!

— Wyprostował się na tym taburecie jeszcze bardziej, myślałem, że to niemożliwe, ale jeszcze się wyprostował, teraz to ściany krzywemi się zdawały, szafa garbatą, futryna skoljotyczną; obrażony, unosił czynownik podbródek i pierś wypinał.

— Bardzo grzecznie prosimy pana do nas na Miodową, na herbatkę i słodkości, komisarz zawsze sprowadza sobie sorbety, babeczki, rożki śmietankowe, prosto od Semadeniego, prawdziwa rozpusta podniebienia, jeśli mogę się tak wyrazić, co, Kirył?

— Możecie, Iwan Iwanowicz, jak najbardziej

— zaśpiewał Kirył. Iwan Iwanowicz miał sumiaste wąsy, wypomadowane mocno i ku górze podwinięte; Kirył natomiast cały był gładziutko wygolony. Iwan wyjął z kieszonki kamizelki cebulę na dewizce splątanej i oznajmił, że jest pięć do piątej, komisarz Preiss wielce sobie ceni punktualność, a o której wychodzi na kolację? Umówili się z gienerałemmajorem we Francuskim. Kirył poczęstował Iwana tabaką, Iwan poczęstował Kiryła papirosem, przyglądali mi się, jak się ubieram. Chlusnąłem w miednicę wody lodowatej. Kafle pieca były zimne. Podkręciłem knot w lampie. Jedyne okno pokoju wychodziło na podwórko ciasne, szyby zaś tak brudem i szronem zarosły, że nawet w południe niewiele blasku słonecznego przez nie przecieka. Kiedy się goliłem

— kiedy jeszcze się goliłem

— musiałem byłem stawiać sobie przed lustrem lampę na pełny płomień odkręconą. Zyga rozstał się z brzytwą zaraz po przybyciu do Warszawy; wyhodował brodę godną popa. Zerknąłem na jego posłanie po drugiej stronie pieca. W poniedziałki ma wykłady, wstał pewnie o świcie. Na łóżku Zygmunta leżały czarne szuby czynowników, ich rękawice, laska i szal. Stół bowiem zastawiony był po brzegi brudnemi naczyniami, flaszkami (pustemi), książkami, czasopismami, zeszytami, Zyga suszył sobie skarpety i bieliznę, zwieszając je z krawędzi blatu, przyciśnięte atlasami anatomji i łacińskiemi dykcjonarzami. A na środku stołu, na rozczytanym, zatłuszczonym Über die Hypothesen welche der Geometrie zu Grunde liegen Riemanna i na stercie pożółkłych „Kuryerów Warszawskich”, trzymanych na podpałkę, do klajstrowania szczelin mrozem rozpartych i odwilgacania butów, a także na obwijkę butersznytów

— tam wznosił się podwójny rząd świec i ogarków, ruiny stearynowego Partenonu. Pod ścianą naprzeciwko pieca piętrzyły się natomiast równe stosy woluminów w twardej obwolucie, poukładanych według formatu i grubości, i według częstości lektury. Wiszący nad nimi na okopconej ścianie ryngraf z Matką Boską Ostrobramską