— Kiedy dostałem tę nagrodę z Kasy Mianowskiego… Ich głównie finansują wschodnie fortuny, Polacy z Azji, z Kaukazu, z Dalekiego Wschodu. Czy ty byłeś wtedy na bankiecie…? Nie, chyba nie. Poznałem jednego z owych magnatów futer, złota, węgla i zimnaza, fundował kilka stypendjów dla młodych matematyków z Kongresówki, Bielecki czy Bielawski…
— No więc?
— Rozserdecznił się przy wódce, aż myślałem, że drzewo rodowe zacznie mi recytować; ledwom się go pozbył, taka natura, nieba ci przychyli i w gardło wepchnie. Przysyła mi na każde święta niewymownie brzydkie kartki z powinszowaniami i obiecuje, że jak znowu zawita do Warszawy… Taak, znajdę jego adres, napiszę ci list polecający. Może się na coś przyda. Pociąg odchodzi z Terespolskiego?
— Mhm.
— Głowa do góry! Nie daj się lutym, Benek! Nie daj się Lodowi! Przygryzłszy język, składałem broszurę w gieometryczne figury, Jesieninem do wierzchu.
Śnieżysta równina, biały krąg Księżyca,
Pod lodem zamknięta cała okolica,
I zachodzą nas wkrąg mroźniki nieludzkie.
Zasnąć tu? Zamarznąć? Śnię o Rewolucji.
O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego
Nie wobec każdego wierzyciela można sobie pozwolić na taktykę, która się sprawdza wobec Abiezera Blumsteina; nie wobec każdego warto tak postępować. Prosto od Herszfielda poszedłem na Bielańską, do domu Korzyńskich. Zastałem pana, poproszono mnie do salonu. Długo czyściłem buty ze śniegu i błota pod okiem pokojowego, zanim wpuścił mnie na parkiety i dywany. Przeszliśmy z jasno oświetlonej sieni po szerokich, drewnianych schodach na pierwsze piętro. Pachniało cynamonem i wanilją. Z głębi korytarza słyszałem głosy kobiece i chyba głos Stasia. Tu paliły się lampy gazowe, ale w salonie nie zaciągnięto jeszcze na oknach rolet drelichowych ani stor z angielskiego kretonu. Pod ciemnem niebem zasnutem śniegowemi chmurami łatwo zapomnieć, że w istocie mamy lato, że Słońce wschodzi i zachodzi w porach letnich. Przez aurę zimową nie przedostaje się do ziemi tyle ciepła i światła, ile w lipcu powinno, niemniej to nadal jest słońce lipcowe
— wystarczy spojrzeć, pod jakim kątem uderza przez chmury, jak odbija się od śniegu, jakiemi kolorami szyby maluje. Okna salonu wychodziły na zachód i panował tu przedziwny półmrok zimowoletniego wieczora, szara jasność. Tadeusz Korzyński wyglądał na ulicę
— stąpałem cicho po grubym dywanie, ale musiał mnie usłyszeć
— odwrócił się, wskazał wyściełane czerwonym rypsem krzesła.
— Coś się stało, panie Benku? Zazwyczaj przychodzę do Staszka we wtorki, czwartki i soboty.
— Ja nie w sprawie lekcyj, proszę pana.
— Wyjąłem plik rubli; wcześniej już odliczyłem dokładną sumę.
— Muszę zwrócić zaliczkę.
— Nie poruszył się ani nie wyciągnął ręki, więc położyłem ruble na stole.
— Bardzo przepraszam, polecę panu innego tutora.
— Czy Staś
— Nie, skądże, to nie ma nic do Staszka. Czekał, z rękoma założonemi za plecami, wyprostowany, w ciasno skrojonym surducie tout jour. Stał między dwoma wysokiemi oknami, na tle zwierciadła w złoconych ramach
— sylwetka mężczyzny lub ciemne odbicie sylwetki w lustrze, nie do odróżnienia. Światło zimowego lipca obkreślało go z lewa i z prawa, jak figurę świętego na witrażu. Czekał w milczeniu, potrafił tak czekać długie minuty. Czułem, jak wargi rozciągają mi się w przymilnym uśmiechu: kauczuk, legumina, smalec roztapiany na gorącej blasze. Opowiedziałem mu o ojcu, piłsudczykach, wyroku i Syberji. Milczał dalej. Opowiedziałem mu o wizycie na Miodowej i bilecie do Irkucka. Milczał. Opowiedziałem mu o ojcu i lutych. Milcząc, wyszedł z salonu bocznemi drzwiami. Siedziałem z dłońmi splecionemi na kolanach, przede mną na stole
— czerwone dieńgi, nade mną na ścianie
— huzar i panna z kwiatami, wkoło
— profuzja bibelotów delikatnych i rodzinnych memorabiljów państwa Korzyńskich. Wielki zegar stojący wybił ósmą. Pan Korzyński wrócił z księgą pod pachą i szkatułką w dłoni. Zawołał na służącą, żeby zapaliła lampę. Usiadłszy przy stole, przypatrywał mi się chwilę spod grubych brwi; lewą, zdrową ręką, ozdobioną masywnym sygnetem z okiem w trójkącie i Słońcu, gładził machinalnie wieko szkatułki, pokrywały je zawiłe symbole roślinne. Gdy służąca zamknęła za sobą drzwi, otworzył księgę. Był to album z fotografjami.
— Nie znałem twojego ojca, młodzieńcze, ale wiedz, że nie przez przypadek zostałeś mi polecony na nauczyciela Stasia. Staramy się pomagać rodzinom starych towarzyszy. Napisał o tobie znajomy znajomego; ja napisałem znajomym. Przerwał. Opuściłem wzrok.
— Chyba się już trochę domyślałem
—
— W tysiąc dziewięćset dwunastym
— podjął, wchodząc mi w słowo
— brałem udział w akcji odbicia towarzyszy z ZWC transportowanych na Jekaterynosław i Sewastopol, na Procesy Czarnomorskie. Jak pan zapewne wie, akcja się powiodła, ale z tym większym uporem nas potem ścigano. Rozdzieliliśmy się; miasta nie były bezpieczne; większość z nas próbowała się przedostać do Galicji, wielu wyłapano. Mój oddział wybrał kierunek na Rumunję, w końcu został przegnany przez Kresy i odcięty nad Dniestrem, uciekaliśmy trzeci tydzień, był już październik i wiedzieliśmy, że Piłsudskiego schwytano, rewolucja w Rosji padła, a Japończycy cofają się na całym froncie. Chodziło teraz o to tylko, żeby zgubić kozaków; na koniec sami prawie się zgubiliśmy. Jechaliśmy w step, z dala od ludzi. Wioski widać było z daleka po dymie na niebie. Na tamtą natknęliśmy się po zmierzchu i z zaskoczenia. Sądziliśmy, że i tak nas zobaczyli, a że potrzebowaliśmy prowiantu… Nędzny chutor, kilka chałup, po prawdzie ziemianki, lepianki. Nigdzie ognia, żadnego dymu, żadnych świateł, i cisza, taka cisza stepowa, że ciarki po człeku przechodzą, ani pies zawyje, ani bydło zaryczy, ani wóz zaskrzypi. Nic. Wjeżdżamy, kurki odwiedzione. Zaraz widać, że coś jest na rzeczy, bo ni jedna chałupa nie stoi prosto: ściany pochyłe, drzwi z futryn wypchnięte, obsunięte dachy. Ze sprzętami tak samo, jakby je kto wypaczył na imadle, deski krzywe, koła koślawe, słupy rozpękłe. Jedziemy do studni
— studnia zawalona. Patrzymy do zagród. Bydlęta martwe, tylko muchy się roją nad truchłami. Zaraza, ktoś szepcze. Dowódca każe sprawdzić, co z ludźmi. Patrzymy do chałup. Z ludźmi to samo, trupy. Odganiamy muchy. Twarze, jakby się wszyscy potopili, rozpuchłe, rozmiękłe. A przytem czerwone i czarne niczym od oparzeń. Objeżdżamy wioskę, patrzymy po ziemi. Idzie ślad z północy na południe, szeroki na cztery wozy: ziemia rozkopana, wywrócona, rozryta, ale nie od orki, jeno jakby się sama rozsypała, rozmyła, rozumiecie, nie ma śladu narzędzia. Nawet kamienie na tym trakcie są rozłupane, żwir pomiażdżony. Patrzymy po sobie. Na południe, mówi dowódca. Jedziemy
— ale noc, trzeba stanąć. Rano zaraz ślad się urywa. Jest, a potem nie ma
— pośrodku stepu, miejsce jak miejsce, ale tu ziemia wywrócona, a kilkanaście kroków dalej już trawa się zieleni. Północ, mówi dowódca, nazad. Jedziemy. Mijamy wioskę, ślad jest wyraźny, można iść kłusem. Po południu, jakieś trzydzieści mil dalej, widzimy to na horyzoncie. Zaraz robi się zimno. Jeszcze trochę i oddech zamarza na ustach. Luty, miarkujemy. Pamiętacie, w tysiąc dziewięćset dwunastym na zachód od Buga o lutych tylko się słyszało. Luty, mówimy sobie, i sznurujemy kurty, obwijamy się płaszczami, popędzamy konie. Potem dopiero, jak wróciłem do Królestwa i poczytałem gazety z Galicji, zrozumiałem, co to było. Królewiecka eskpedycja znalazła wtedy podobne w Wielkim Księstwie Finlandzkim, w guberni nylandzkiej. Pierwsze soplicowo. Obrócił album ze zdjęciami w moją stronę. Teraz, gdy paliła się na stole lampa, wszystko, co znajdowało się poza kręgiem jej blasku, kryło się w podwójnych cieniach; raz spojrzawszy w plamę światła, całe zewnętrze oddawało się we władanie nocy. Za to tu, w świetle, przedmioty były bliższe, cieplejsze, przyjazne człowiekowi, same podsuwały się pod dotyk, podnosiły ku oczom. Wyciągnąłem rękę po album. Ręka Tadeusza Korzyńskiego, prawa, ta zdeformowana, wskazywała fotografję na pierwszej karcie. Ośmiu mężczyzn pozuje do zdjęcia, stoją w polu z karabinami w dłoniach lub opierając się o lufy, w szeregu. Kurtki przypominają szare mundury Strzelców, ale reszta