Выбрать главу

— reszta przypomina łachmany. Zarośnięci, lecz o czystych twarzach. Nie uśmiechają się. Jest dzień, nad nimi jasne niebo. Za nimi

— masyw lśniącej bieli. Czarny kikut wskazuje kolejne fotografje. Tu już widać samo soplicowo. Rozciąga się na pięćdziesiąt metrów, może więcej. Fotografja nie jest najwyższej jakości, ktokolwiek z nich zabrał ze sobą aparat, nie zabrał z pewnością sprzętu najlepszego. Nie mógł też ująć soplicowa w panoramie z góry, to równina bez większych wzniesień. Są tylko ujęcia z wysokości człowieka, z siodła może, i tylko ujęcia warstw zewnętrznych. Nie jest to budynek ani rzeźba ani żywy organizm. Lute wchodzą w to i wychodzą, ale równie dobrze można powiedzieć, że soplicowo ich połyka i wypluwa. Tak samo nie sposób rzec, czy wiszące nad miastami Azji i Europy gniazda lutych to po prostu miejsca, gdzie kilka, kilkanaście lutych zmroziło się razem

— czy też coś więcej, coś zupełnie innego.   Soplicowo jest tym w stosunku do gniazda, czym gniazdo w stosunku do pojedyńczego lutego. Lecz w przypadku soplicowa wiemy już z pewnością, że stanowi ono coś ponad proste złożenie lutych. Na zdjęciach uwieczniono uwięzione w lodzie fragmenty rolniczych sprzętów, przedmioty domowego użytku, pół stołu, garniec, ikonę, ułamek kowadła, i rzeczy mniej trwałe, placek zbożowy, wiązkę cebuli, pęto kiełbasy, i części ciał, zwierzęcych oraz ludzkich, i ich organy wewnętrzne, i obiekty, których zupełnie się nie da na tym czarnobiałym obrazie rozpoznać. Formacje lodu zdają się korespondować swym kształtem z zamkniętemi w nich rekwizytami. Wyrastający z ziemi pochyły sopel, w którym wisi nad równiną ćwiartka otyłej kobiety, zwieńczony jest dziwną karykaturą ludzkiej stopy. Odbijające się w lodzie stepowe słońce zamazuje jednak szczegóły soplicowa białemi refleksami.

— Bez szkła powiększającego nie zobaczysz, ale ten tu fragment

— szpon, który kiedyś był kością palca wskazującego, dotyka fotografji

— to coś jakby twarz, z drugiej strony ma nawet warkocz, tylko że całe jest rozciągnięte w pionie, zobacz, nos, usta. Tu, tu. Siedem metrów, co najmniej. Pokazuje następne zdjęcia. Nachylam się, prawie dotykając nosem albumu. Światło lampy ogrzewa mi twarz i kark.

— Więcej fotografij nie mamy, kamera nie wytrzymała mrozu. To miała być kronika wolności, nie panopticum lodu. Zamyka księgę. Na powrót siadam prosto; dłonie pozostają w kole drżącego blasku

— cofam je, gdy Korzyński obraca na nie oczy.

— Dalej, za tym fragmentem

— podejmuje, odchrząknąwszy

— była zatoka, to znaczy przerwa w lodu formacji zewnętrznej i wyłom prowadzący do jego wnętrza, niby korytarz między białemi ścianami. Chciałem spróbować tam wjechać, przynajmniej zobaczyć, co się kryje w soplicowie, jeśli kryje się cokolwiek więcej niż to, co już widzieliśmy. Dowódca zabronił. …Wtedy, za wlotem korytarza, w drugiej ścianie, ścianie wschodniej, zobaczyliśmy tego młodzieńca uwięzionego w lodzie. Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Był pogrążony w soplicowie aż do żeber. Ale nie uwiązł w pozycji stojącej, raczej leżał

— jakieś trzy metry nad ziemią. Nad nim jeszcze zwieszał się czub zmarzliny z zamkniętą w nim połówką garncarskiego koła; cały ten masyw był z grubsza półkolisty. Na młodzieńca w lodzie od razu zwróciliśmy uwagę, ale dopiero jak ktoś krzyknął: „Oddech!”, zobaczyliśmy obłoczki pary przed sinem obliczem, pod zwieszoną na pierś głową zakrytą włosami w szronie. Żył. Oddychał. …Rozkuć soplicowo! Ledwo mogliśmy się na tyle doń zbliżyć, by dotknąć nieszczęśnika, mróz szedł ostremi falami; głębszy wdech i dusza w człowieku zamarza. Ktoś strzelił w ścianę, metr pod uwięzionym. Kula ugrzęzła w lodzie; nawet rysa się nie pokazała. Co robić? Dowódca kazał rozpalić ognisko   pod chłopcem. Zwieźliśmy drewno i chrust. Dzięki temu można było stać tam przez dłuższą chwilę, podprowadzić do ściany konia. Miałem jeszcze odrobinę samogonu, chciałem z siodła napoić nieszczęśnika. Wciąż był nieprzytomny, zwisał tam bezwładnie. Nie mogłem otworzyć mu ust, a wlać do gardła trunku nie było jak, głowę miał opuszczoną w dół, na ile było to możliwe w zgodzie z anatomją; leżał w tym lodzie plecami do nieba, twarzą do ziemi, jak przytrzaśnięty przeźroczystemi taflami od dołu i od góry, zanim zdążył się był spomiędzy nich wyczołgać. Wówczas zmiarkowałem, że w najlepszym razie podarujemy mu kilka godzin życia więcej

— albo skrócimy męki, czy to byłoby wyjście gorsze? Jeśli istotnie miałby odzyskać przytomność przed śmiercią… Ginący od mrozu zazwyczaj po prostu zasypiają, ponoć nie są świadomi nadchodzącej śmierci, tak mi mówiono. Po cóż więc go budzić? Połowę organów wewnętrznych, jelita, wątrobę, trzustkę, nerki, ma już najpewniej zmienione w twarde grudy lodu. Co oddycha

— nie człowiek

— trupowi też jeszcze rosną paznokcie i włosy. …Przesunąłem dłonią po jego piersi (był w szorstkiej koszulinie konopnej), by sprawdzić, dokąd sięga życie. Dłoń

— tu Tadeusz Korzyński uniósł prawą rękę ku umbrze lampy i rozcapierzył przed nią czarne kikuty

— osunęła się ku lodowi, może koń poruszył się pode mną, może straciłem orjentację w ogłupiającem zimnie… dotknąłem lodu. Przymarzłem. Musiałem strasznie krzyczeć, mówili mi, że darłem się niczym obdzierany ze skóry. Prawda, skóra odchodziła od ciała jak darty papier. Koń się spłoszył, skoczył od lodu i od ogniska. Spadłem. Palce

— poruszył przed lampą tym, co z nich pozostało, jakby igrając rzucanemi cieniami

— pozostały w lodzie. Spadłem na sopel, wybiłem sobie kilka zębów, rozciąłem skórę. Ot, i blizna. Pochylił się ku mnie, uśmiechnięty. Blizna wykrzywiała się na jego obliczu symetrycznie do pozbawionego radości uśmiechu, gruba krecha jak ślad po pojedynkowej kuli.

— Odciągnęli mnie. Obwiązali rękę. Mróz spiekł rany. Napoili tą wódką, którą chciałem napoić chłopca w lodzie. Spałem. Rano młodzieniec już nie oddychał, ciemny szron zarósł mu powieki, nos, usta. Poszedłem tam z wysoką pochodnią, wypaliłem palce z lodu, odpadły po kilku minutach. Cały kciuk, kawałki trzech innych. Przez noc zdążyły głęboko wmarznąć w soplicowo. Czy odcisnęłyby się w nim także ich kształty? Przyjrzałem się kciukowi. Został odgryziony, ślady były wyraźne, rozszarpany mięsień u podstawy i jeszcze tkwiący w nim, wklinowany między kość i chrząstkę, ząb, mój ząb trzonowy, który straciłem przy upadku. Tadeusz Korzyński otworzył japońską szkatułkę lakową. W niej znajdowało się zamszowe zawiniątko o kształcie i rozmiarach cygara. Wyjął je, poczem delikatnie rozsupłał materjał. Kciuk wyglądał jak zmumifikowany, spetryfikowany