Выбрать главу

— jednolicie czarny, prosty, z paznokciem wtopionym w skórę, mocno i gładko naciągniętą. Pan   Korzyński przeturlał go na zamszu, obracając ku woskowemu światłu lampy naftowej drugą stronę podstawy palucha, gdzie

— aż się nachyliłem nad stołem

— gdzie z ciemnej kości wystawał żółty korzeń zęba. Zegar domowy wybił pół do dziewiątej. Pan Tadeusz zaśmiał się cicho. Spojrzałem na niego pytająco

— czy objaśni teraz żart? Nie żartował, sam spoglądał na kciuk z ponurem zamyśleniem.

— Szukałem tych wybitych zębów w trawie i błocie i śniegu, ale nie znalazłem. Po powrocie zdałem o wszystkim relację mojemu mistrzowi, przekazałem zdjęcia. Bracia z Francji bardzo się już interesowali lutymi, zostałem poproszony o zbieranie dalszych informacyj. Z początku Rosjanie nie nakładali w guberniach frontowych Lodu takiej nań cenzury. Nie mogłem poświęcić temu zajęciu wiele czasu, ale odkąd lute dotarły do Warszawy…

— Podniósł wzrok na mnie.

— Co dokładnie powiedzieli ci o ojcu? Powtórzyłem mu. Pokręcił głową.

— Rozmawia… Zimownicy

— ci, co przeżyli bliskość lutego

— to zazwyczaj po prostu biedacy, którzy mieli szczęście w nieszczęściu po tym, jak zasnęli na ulicy pijani. Ministerjum Zimy wykorzystuje ich i opłaca, żeby utrzymywali w mieście porządek po lutych, skoro ten dotyk uodpornił ich na zimno.

— Może też być inaczej, może być na odwrót.

— Proszę?

— Nachylił się ku mnie sztywno, znowu zanurzając ściągnięte oblicze w obłoku żółtego blasku ponad ciemnym blatem.

— Mówię

— zająknąłem się

— mówię, że to jest fałszywe rozpoznanie. Wiemy tyle, że ci, co przeżywają, są wyjątkowo odporni na mróz

— no ale właśnie nie przeżyliby, gdyby odporni nie byli, prawda?

— Nie jestem pewien, do czego

— Czy katorga też czyni sybiraków nadzwyczaj odpornymi i wytrzymałymi? Czy też po prostu ci mniej silni nie wracają, więc nie bierzemy ich w ogóle w rachubę? Być może nie ma żadnej cudownej zmiany

— jeno selekcja. Wyprostował się, na powrót niknąc w cieniu.

— Tak, rozumiem, ma pan rację.

— Przyczyna i skutek to iluzje słabego umysłu

— mruknąłem pod nosem. Oddychał powoli w półmroku.

— Panie Benku

— podjął po chwili łagodnie

— nawet jeśli pana ojciec jest zimownikiem… Po prawdzie, nie wiem, co gorsze. Niech pan posłucha. Dlaczego to panu opowiadam. Wiosną dwudziestego pierwszego doszła mnie wieść, że ktoś poszukuje ochotników do ciśnięcia bomb w gniazdo lutych. Zamknęła go ochrana: ten eserowiec, który miał mu sporządzać bomby, okazał się ochrany agientem. Ale już się ponoć zgłosili chętni, utrzymujący, że są w stanie tak podejść do gniazda, ba, włożyć bombę do środka, i że zrobią to za stosowną opłatą, marcynowcyrenegaci. Wtedy to usłyszałem o sekcie świętego Marcyna. Idą w uścisk lutego z zamysłu. Umierają, oczywiście, zmrożeni   na śmierć. Są stopnie, progi wtajemniczeń, progi szaleństwa raczej. Na ile się zbliży taki wyznawca. Dwa metry. Metr. Na sekundę; czy zdzierży dłużej. Można wstrzymywać oddech, to pomaga, jeśli powietrze od lutego nie wchodzi ci do płuc. Podejdziesz za blisko i weźmiesz wdech głęboki

— padasz trupem, serce staje. Oni się w tym ćwiczą. Biorą kąpiele w przeręblach. Śpią w śniegu. Spowalniają krew w żyłach, spowalniają tętno. Poruszają się powoli, nie mówią, nie jedzą, przyjmują tylko płyny, regularnie upuszczają sobie krew, regularnie lód łykają. Ponoć należy do nich także Rasputin

— dla umartwienia w Newie pod krą pływa. Ponoć marcynowcy najwyższego wtajemniczenia naprawdę dotykają

— nie soplicowa puste, ciepłe, ale samych lutych. Nikt takowych mistrzów Zimy nie spotkał. Może żyją tam, na Syberji. …Powiadasz, że Filip Gierosławski rozmawia z lutymi. Tak ci rzekli.

— Zawinął kciuk martwy w miękki materjał, schował do szkatułki.

— Jeśli nie musisz, jeśli masz wybór… być może rozsądniej by było, gdybyś sobie oszczędził tego spotkania. Wstał.

— A pieniądze zabierz.

— Dziękuję. Różne taktyki skutkują wobec różnych wierzycieli. Są i tacy, wobec których najlepiej sprawdza się szczerość.

O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach

Luty nadal wisiał nad Marszałkowską. Zajrzałem do „mleczarni” na rogu, ale Zygi nie zastałem. Przełknąłem szybko ziemniaki z koperkiem, kefirem popijając. Wypełniające jadłodajnię gorące, wilgotne powietrze

— tłusta mgła

— wciskało się do płuc, nasączało ubranie zapachami taniej kuchni. Drapiąc się pod kożuchem, pomyślałem, że być może osiągnąłem już ów stopień abnegacji, gdy czując cudzy, nie czuję odoru własnego. Te spojrzenia i uśmieszki czynowników Zimy… Czy i Tadeusz Korzyński nie odsuwał się dyskretnie ode mnie, nie odchylał od stołu? Potrafię nie zauważać, czego zauważyć nie chcę; potrafię się uśmiechać przez smród. Poszedłem do łaźni pod Messalką. Niedawno odnowiono wychodzącą na kościół Świętego Krzyża elewację wysokiej kamienicy, w witryny frontowych biur wstawiono marostiekłowe witraże w mrożonem zimnazie, bliźniacze łaziebnym. Sylwetki przechodniów odbijały się w kolorowem szkle, przepływając falami, niby egzotyczne obrazy podmorskiego życia, dziwna flora i fauna pod przebarwioną taflą wody

— palta, szuby, kożuchy, etole, mufki, peleryny, kapelusze, meloniki, czapy, twarze jasne, twarze z zarostem czarnym, owinięte szalikami, w binoklach… Przystanąłem. Tam: melonik, błękitne oczy pod czarnem rondem, gładkie lica

— odwróciłem się

— zniknął między ludźmi.   Przywidzenie, czy rzeczywiście był to Kirył z Miodowej? A jeśli nawet

— dlaczego od razu zakładać, że Kirył mnie śledzi? Po cóż miałby? I czemu on, a nie jakiś anonimowy szpicel ochrany? Nie chciało mi się w to wierzyć. Mocząc się w gorącej wodzie, powtarzałem w myślach słowa opowieści Korzyńskiego. Zdjęcia robiły mniejsze wrażenie niż słowa właśnie

— widziałem już niemało zdjęć lutych, ich gniazd i nawet soplicowów, w gazetach austryjackich i pruskich; zresztą jeszcze za Stołypina Gebethner & Wolff wydało poświęconą im monografję autorstwa peterburskich przyrodników, Ministerjum Zimy nie skonfiskowało całego nakładu, tam były fotografje znacznie lepszej jakości. Ale zmrożony na czarno paluch Korzyńskiego z wbitym weń zębem

— kciuk, którego nie odgryzł

— lecz który odgryzł

— Z drugiej strony, może być to zwykła przypadłość ludzi starych: połyka ich własna pamięć, coraz mniej żyją tym, co doświadczane na co dzień, coraz bardziej tym, co pamiętane. Szala przeszłości przeważa szalę teraźniejszości i przyszłości, i zdarza się, że w odpowiedzi na pytanie o pogodę za oknem człowiek opisuje burzę zapamiętaną z dzieciństwa

— po raz piąty, dziesiąty

— nie zdając sobie nawet sprawy z powtórzeń; bo że już rzecz opowiadał

— tego właśnie nie pamięta. Ile razy opowiadał swoją historję Tadeusz Korzyński? Zawsze zapewne w ciemnym pokoju, po zmroku, przy jednej zapalonej lampie, w ciszy. Ile razy wyjmował szkatułkę i pieczołowicie rozwijał miodowy zamsz? Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Zwykła przypadłość ludzi starych. Na pewno ma ponad pięćdziesiąt lat. Przypomniała mi się matka Fredka Welca, niewiele przecież starsza. Od śmierci Fredka jej pamięć zatrzymała się jak widok w fotoplastikonie, nie przesuwa się do przodu, nie akumuluje nowych obrazów