Выбрать главу

— nie akceptuje świata, w którym Fredka nie ma pośród żywych. Jest to rodzaj dobrotliwego obłędu, który u schyłku życia często dotyka ludzi ufnych, pogodnych i łagodnego serca. Nigdy nie kładzie się spać przed północą, potem za to podrzemując przez większość dnia; wiedziałem, że mnie przyjmie. Zazwyczaj zachodzę do niej właśnie w drodze od Korzyńskich

— jak minął dzień, jak się pani czuje, pani Marjo, czy gospodarz nie zapomniał znowu przynieść węgla, a te parę rubli to od Fredka, sam nie mógł, niestety, jutro przyjdzie na pewno, był przecież wczoraj, prawda? Otworzyła mi, ledwo zapukałem, jakby czuwała przy drzwiach albo wypatrywała mnie przez okno. Gosposia wróciła już do Niemców, którzy wynajmowali sześciopokojowe mieszkanie na czwartem piętrze; do wdowy zachodziła tylko na dwietrzy godziny. Resztę dnia pani Welc spędzała w samotności. Nie opuszczała kamienicy. Czasami przychodzili do niej sąsiedzi lub sąsiadów znajomi

— wróżyła im z kart, z ręki, objaśniała sny. Cóż innego pozostaje na starość kobiecie z dobrego mieszczańskiego domu? Plotkować, na tamburku haftować, swatać młodych, wspominać młodość własną. Kie  dyś wywróżyła mi, że poślubię kobiet pięć czy sześć, spłodzę czterech synów i zgromadzę fortunę światową, na dodatek młodo bardzo umierając.

— No niechże pan wejdzie, panie Benku, zaleję herbatkę, znowu mróz okrutny, widział pan te chmury na zachodzie, w nocy spadnie taki śnieg, że

— Ja tylko na chwilkę, jutro nie będę mógł, więc

— Rano wstąpił na śniadanko Fryderyk, zostawił coś dla pana, proszę, tam, na kredensie.

— Ach, Fryderyk… tak. Pani Welc wciągnęła mnie z przedpokoju do saloniku prawie przemocą, drobna, lekko przygarbiona kobieta w czarnej sukni, czarnym czepku, cała w czarnych koronkach

— od dziewięciu lat nosiła żałobę po inżynierze Welcu, który zszedł był na zapalenie płuc podczas pierwszej zimy lutych. Ucałowałem suchą, pomarszczoną skórę jej dłoni (pachniała rumiankiem i naftaliną). Zaraz wyrwała się z uśmiechem i podreptała do kuchenki. Paczuszka na kredensie była wielkości portcygara. Rozwinąłem papier. Wiener Spielkartenfabrik

— Ferd. Piatnik & Söhne. Talja kart, używana. Fredek przeważnie grywał Piatnikami, kupował po pół tuzina talij naraz, tych tańszych.

— Skąd pani to ma?

— spytałem, gdy wróciła z herbatą i ciasteczkami na tacy.

— Co, karty?

— spojrzała bystro.

— A mówiłam mu, żeby przestał się hazardować, nic dobrego z tego nie będzie, doprawdy, panie Benku kochany, nie mógłby mu pan jakoś do rozumu przemówić, z pana jest taki rozsądny młody człowiek, a Fryderyk, mój Boże, żeby on się w swojego świętej pamięci fatra wrodził, ale nie, to chyba po babce Horacji ma, dobre serce, ale lekkoduch i roztrzepaniec

— jak wie, że nikt go nie pilnuje, to zaraz słucha, co mu tam zły duch podszeptuje… Skąd ona wzięła tę talję? Pewnie znalazła w rzeczach po synu

— akurat dzisiaj? czy też czekała z nią

— na co? Schowałem karty do kieszeni kożucha. Sięgnąłem po pugilares, odliczyłem dwadzieścia rubli, po namyśle jeszcze pięć.

— Pani Marjo, muszę je zwrócić Fredkowi, byłaby pani tak dobra i przekazała mu je, jak zajdzie następnym razem? Wyjeżdżam na parę tygodni, proszę się nie niepokoić, że nie

— Ucieka pan do słońca, na wieś, co, panie Benku?

— Odmierzyła z dzbanuszka łyżeczkę miodu.

— Wcale się wam nie dziwię, doktor też mi mówił, że to niebezpieczne dla mojego zdrowia, i żebym się przeprowadziła z Warszawy, ale dokąd miałabym się przeprowadzić, i czy to warto, mnie i tak niewiele życia już zostało, ale wy, młodzi, rzeczywiście, skończył się już semestr na uniwersytecie?

— Cesarski przerwę wakacyjną ma w zimie. Pani Marjo

— To gdzie pan jedzie?   Zacisnąłem zęby.

— Odwiedzić ojca. Zamrugała, speszona.

— A nie mówił pan, że ojciec pański nie żyje…?

— Jakże, nic podobnego. Żyje. Jeszcze. Chyba.

— Ach. Przyglądała mi się uważnie, przechyliwszy kościstą głowę w czarnym czepku, z łyżeczką z miodem wpółuniesioną do ściągniętych w zamyśleniu warg. Teraz powinienem był odwrócić się i wyjść

— uciec

— nie zważając na jej prośby i błagania. Tylko że ona właśnie milczała

— patrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, jakby czekając znaku jakiegoś

— zawieszona w powietrzu dłoń drżała coraz wyraźniej. W końcu odłożyła łyżeczkę i cmoknęła głośno.

— Ale czego ty się tak boisz, synku? Uśmiechnąłem się niepewnie.

— Chodźno

— skinęła zachęcająco

— no chodź, nie zjem cię. Złapała mnie za rękę.

— Pokaż. Zdążyła tylko wyprostować mi palce i pokręcić głową nad obgryzionemi do krwi paznokciami; zanim obróciła mi dłoń wnętrzem do góry, wyrwałem się.

— Nie puszczę cię tak

— sarknęła, wstając.

— Chcesz, żebym się zamartwiła na śmierć? Fryderyk też mi nic nie mówi, nigdy mi nic nie mówicie. Gdyby Wincenty, świeć Panie nad jego duszą, mnie posłuchał i nie chodził wtedy na Pragę

— Nie mam czasu na te pasjanse!

— Ćśśś, dziecino, zaraz sobie szybciutko wszystko wyjaśnimy

— wyjaśnimy, objaśnimy, odciemnimy

— zaraz zobaczymy, lux in tenebris, już, już.      Nucąc raźno pod nosem, pani Marja wyjęła z kredensu słoiczek z czarnym ogarkiem, uprzątnęła ze stołu tacę z filiżankami i spodeczkami, koszyczek z zasuszonemi kwiatkami, robótkę i włóczkę do robótki, a także zwitek rubli, poprawiła koronkowy obrus i przestawiła lampę na przysadzistą komódkę, która za ornamentowemi drzwiczkami kryła zepsuty orkiestron. Wyjąwszy ogarek, usadziła go pośrodku stołu na odwróconej przykrywce słoika. Poczem ujęła mnie za rękę, za rękaw kożucha i pociągnęła energicznie naprzeciw okna.

— Tu

— oznajmiła, ustawiwszy mnie jakiś metr od ściany pokrytej wyblakłą tapetą o wzorze z trzcin i żurawi.

— I proszę się nie ruszać, no, bardzo proszę.

— Mruknąłem coś na znak zgody. Stałem tam z dłońmi wciśniętemi w kieszenie kożucha rozpiętego, z nogą cofniętą do kroku ku drzwiom. Wróciła do stołu. Pośliniwszy opuszki palców, skręciła między nimi czarny knot ćmieczki, skręciła, wyprostowała i aż zamruczała z zadowolenia. Bawiła się doskonale, nie miałem wątpliwości, dla takich chwil żyła. Przysunęła pło  nącą zapałkę do knota. Widziałem panią Marję z boku, pochyloną nad mahoniowym stołem, jak ostrożnie sięga ku ćmieczce od góry, płomień niemal dotykał jej palców. Rozległ się cichy trzask, niczym pęknięcie drobnej kości albo uderzenie rzemienia o drewno, i ogień przeskoczył na ćmieczkę, w ułamku sekundy odwracając barwę. Pokój wypełniła jaskrawa ciemność. Drżące ćmiatło rozlało się na świat, połykając w gęsty cień stół okrągły, przygarbioną nad nim Marję Welc, empirowe krzesła, orkiestron, złotooprawny obraz Maryji z Dzieciątkiem, stary kredens, fotografje zmarłego inżyniera, serwis porcelany berlińskiej, tuzin glinianych dzbanuszków na niskiej żardinierce, gramofon z pękniętą tubą, rolety, firany i paproć pod oknem. Ćmiatło zapewne wyciekło dalej, za okno