— w takich chwilach Warszawa jest naprawdę piękna: gdy mniej przypomina Warszawę, a bardziej pocztówkę z Warszawy. Żyłem w tym mieście, ale miasto żyło poza mną. Nie łączyły się nasze krwiobiegi i nie przecinały myśli. Tak żyją obok siebie, na sobie
— ofiary i pasożyty. Lecz kto pasożytuje tu na kim? Pewną wskazówkę może stanowić zachowanie lutych: gnieżdżą się w największych skupiskach ludzkich. Pod Dworcem Kaliskim kupiłem chleb, kiełbasę, słoik żuru i suszone śliwki. Wczoraj żebrak kawiarniany
— dzisiaj niemal bogacz; wczoraj jeden z warszawskich wiecznych studentów, z prospektem kolejnego tysiąca wieczorów spędzonych nad wódką, papierosami i kartami, na drodze ku wczesnej starości zwieńczonej mniej lub bardziej romantycznem zejściem na gruźlicę lub syfilis
— dzisiaj… kto? A przecież już od ponad roku, od śmierci matki tylko czekałem na okazję, czekałem na pieniądze
— by uciec. Precz z tego miasta, precz od tych ludzi, precz ode mnie w tym mieście. Jakimż błogosławieństwem są dla nas nieznajomi: powiem im, że jestem niewinnym młodym na uczycielem matematyki gnębionym przez kongresowych rusyfikatorów, i tym dla nich będę, i zaraz tym stanę się też dla siebie samego, Benedykt Gierosławski zejdzie ze mnie jak zliniała skóra z węża
— albowiem tylko tak możemy się odrodzić jeszcze za tego życia, ponownie narodzić na tym świecie
— jakież błogosławieństwo
— nieznajomi, obcy. Więc Kraj Przylądkowy, Antypody, Indje Zachodnie, Konstantynopol może. Tysiąc rubli
— starczy. Wędlinę wywęszył zaraz bezpański kundel, obszczekiwał mnie od stacji filtrów do Koszar Artylerji. A pod samą bramą dopadł mnie jakiś suchotniczy kurdupel w kolejarskiej czapce; wyrwałem się, chowając zakupy za pazuchę. Suchotnik machał papierem, kaszląc chrapliwie. Już chciałem krzyknąć na Walentego, gdy nieznajomy uspokoił się; przyciskając dłoń do piersi, oddychał płytko, rytmicznie głową kiwając, jakby naprawdę łykał powietrze, para wydobywała mu się z ust w krótkich upustach. Spostrzegłem wtedy, że nie ma on lewego ucha, pod czapką pozostała czerwona blizna i opuchnięty strzęp ciała. Najpewniej odmrożone.
— Ppan Benedykt Gieerosssławski
— zaświszczał.
— Zaszczyconym
— mruknąłem, przesuwając się pod murem ku bramie.
— Sssyn Filipa. Mamy prośśbę do pana.
— Ostatniego kopiejansa właśnie przepiłem. Przepuść mnie pan, do licha, bo zawołam strupla! Wcisnął mi w kieszeń kożucha ten papier
— zaklejoną kopertę.
— Przekaże mu jją pan, on będzie wiedział.
— Co?
— Wyszarpnąłem kopertę na śnieg.
— Zabieraj się pan! Suchotnik spojrzał z wyrzutem. Podniósł ją, otrzepał, obtarł rękawem.
— Myśśślisz pan, że nie wiemy, co ssię dzieje na Miodowej? Czynowniki mówią.
— Znowu zakaszlał.
— Bierz! Krzyknąć? Uciec? Grzmotnąć go słoikiem w łeb? Ostrożnie ująłem kopertę w orękawicznioną dłoń.
— Jeśli to jakieś przeklęte piłsudczykowskie
—
— Nie sstrachaj ssię, ssynu. Kilka ssłów od przyjaciół ze Sstrzelców.
— Nie macie swoich ludzi na Syberji?
— Będzie pięć lat, jak naśśsi ludzie się z nim widzieli. Wzruszyłem ramionami.
— Cóż. Tak okrutnie wam zależy, kopnijcie tam z listem umyślnego. Jednouchy nic nie odparł
— spojrzałem, odwrócił wzrok
— i wtedy pojąłem, że pepeesowcom i piłsudczykom zależy na ojcu z dokładnie tych samych względów, co carskim. Rozglądnąłem się po ulicy; noc była młoda, chodnikami nadal przemykali piesi, ciągnęły po oblodzonym bruku sanie i wozy. Cofnąłem się ku cienistej bramie.
— Zima mnie śledzi.
— Już nie. Cofałem się, aż wszedłem na pierwsze podwórko kamienicy. Mały suchotnik pozostał przed bramą, chuda postać w półkolistej ramie ciemnej sieni. Patrzył na mnie spod krzywego daszku, z rękoma w kieszeniach długiego płaszcza.
— Przekaż mu. On będzie wiedział.
— A może ty agient ochrany jesteś!
— No, nie sstrachaj ssię. Nasunął czapkę na bezucho i odszedł. Zyga jeszcze nie wrócił. Przegryzłem kiełbasę z chlebem, popijąc żurem zimnym. Kopertę rzuciłem na stertę książek, prostokąt czystej bieli przyciągał wzrok. Zszedłem do Biernatowej, kupiłem wiadro węgla i napaliłem w piecu. Uprzątnąwszy ze stołu część bałaganu, otworzyłem teczkę Alfreda
— ale zaraz przypomniał mi się niedokończony list do panny Julji, znalazłem go włożony w ostatni numer „Mathesis”. Trzeba jej będzie teraz wperswadować coś zgoła przeciwnego… Chuchałem na pióro, maczałem stalówkę w ciepłej ślinie. Zapomnij panna, com wyżej tu napisał. Zaszły tymczasem zdarzenia, które czynią niemożliwem spełnienie naszych planów do końca, jak sobie to byliśmy zamyślili. Wyjeżdżam i nie będzie mnie w Królestwie przez miesiąc, zapewne dłużej. Ojciec mój, którego panna nie znasz, choć, jak teraz mi wraca w pamięci, spotkałaś go przecież raz i dwa, gdyśmy jeszcze dziećmi byli
— W Wilkówce, tysiąc dziewięćset piąty lub szósty, wczesna wiosna, zieleń świeżych traw i lodowata rosa poranna na jabłoniach w sadzie, białe obłoki na niebie i gładkie skiby ziemi na polach, ziemi tak czarnej, że niemal fioletowej, wiosna, i o świcie za oknami ptaki rozświergotane, młode pajączki w szparach drewnianych ścian, w powietrzu zapach świeżego masła, i świeżej gnojówki, kiedy krowy wychodzą z obory, i co jeszcze: zapach dzieciństwa, gdy budzę się z gorącem słońcem na wargach, pod lnem czystym, na gęsim pierzu, a dwór już trzeszczy i skrzypi i jęczy i strzelają stare deski pod stopami Grety, gdy wspina się ona do nas na piętro, by pobudzić dzieci i przypilnować porannego pacierza, a za oknem
— drdzyńdrdzyń, łańcuch studni, kłękłęgłyk, kaczki, gęsi i kury, i czasami krótkie szczeknięcie psa, pokrzykiwania parobków, stukot kopyt i terkot wozu, gdy zajeżdżają goście. …Przyjechało kuzynostwo Trzcińscy, i wuj Bogasz, i krewni matki z Prus Zachodnich, i mnóstwo ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkałem, aż dwór zmienił się w obcy dom wypełniony obcemi osobami, obcemi głosami, gdzie wszyscy byli po równo gospodarzami i gośćmi. Przewijały się przezeń i przez gajówkę całe rodziny, z dziećmi, służącymi, psami i dziećmi służących. Z początku bardzo to było ekscytujące
— trzeba jeździć na jarmarki, do miasta, żeby ujrzeć co nowego, a tu nowe przyjeżdżało do nas, ludzie, których nie znaliśmy, ubiory, jakich nie widzieliśmy, mowa, jakiej nie słyszeliśmy, ani polska, ani niemiecka, ani francuska, ani łacina; zajechał też pod dwór automo bil, w wielkim smrodzie i huku, to już było święto, głaskaliśmy lśniącą carrosserie z czcią nabożną, Andrucha przeganiał nas, krzycząc z ganku… Lecz po kilku dniach przeważyło dziecięce znużenie, zmęczenie tym ciągłym naporem atrakcyj, nie rozróżniałem krewnych, nie liczyłem gości, czy oni właśnie przyjechali, czy tylko wracali z przejażdżki nad jezioro
— leżałem na stryszku w stodole, spoglądając na podwórze przez pusty sęk, i tak zasypiając w sianie chłodnem; aż zjawiała się pod drabiną matka, która zawsze wiedziała, gdzie jesteśmy, i to był czas, ażeby umyć ręce i siąść do kolacji. …Na tydzień bądź dwa pojawiła się też z rodzicami Julka; nawet bawiliśmy się razem. Nie pamiętam, jak wyglądała