Выбрать главу

— mówi, że była niezgrabnem dzieckiem

— za to pamiętam, jak to panna Alicja zawsze spełniała jej najdrobniejsze zachcianki. Pamiętam, że pytałem matkę, czy Julka nie mogłaby z nami zostać na dłużej

— o ileż łatwiejsze byłyby lekcje, gdyby guwernantka przychylała się choćby do części naszych kaprysów. Widać matka zachowała to w pamięci jako dowód mojej do Julki sympatji. …Emilka jeszcze wtedy żyła, chodziła wszędzie za nami, a za nią chodził kulawy jamnik Michałka

— stawali z dala i przypatrywali się naszym zabawom wielkiemi, wilgotnemi oczyma. Sad w szczególności nadawał się na gry w chowanego, w Indjan i kowbojów, w podchody. Przeganiał nas tylko przygięty do ziemi Tatar Uczaj, który dnia każdego obchodził zagajniki, obejmując pnie i głaszcząc wiotkie gałązki, listki nowowyrosłe. Starsze dzieci, dzieci przyjezdnych, przedrzeźniały go okrutnie. Wygrażał im brzozową laską. Dla Emilki chował w kieszeni cukierki ślazowe; Julka to podpatrzyła i nuże przymilać się i łasić, obracać błękitne oczka i gryźć warkoczyki

— aż stary przepędził i ją. Dąsała się potem dzień cały. …Ojciec pojawił się dopiero, gdy rady rodowe miały się ku końcowi, gdy część wizytantów już wróciła do siebie. Nachyliwszy się nad łóżkiem, cień w księżycowej poświacie, Bolek szepnął mi któregoś wieczora:

— Przyjechał!

— i pamiętam, że całą noc nie mogłem potem spać, leżałem z szeroko otwartemi oczyma, wsłuchując się w przeciągły oddech domu i szept owadów nocnych. Ojciec przyjechał! Zobaczyłem go rano, krzyczącego w gniewie na zebranych w salonie krewnych; podpatrywaliśmy przez okno, dopóki matka nas nie przepędziła. Nie pamiętam, co pamiętałem uprzednio

— czy ojciec był inny od wyobrażenia o ojcu, czy też zlał się z nim w jedno w mojej pamięci, aż żadne cechy przygodne nie mogły go odmienić, w koszuli czy w surducie, z brodą czy bez brody, w krzyku czy w śmiechu, zdrowy czy wynędzniały, ten czy inny

— Ojciec. Ponieważ widywaliśmy go tak rzadko, raz na kilka miesięcy, o ileż silniej musiałem pamiętać wyobrażenie o nim. Gdyby się nie pojawiał w ogóle, pozbawiony ciała, twarzy, głosu i cech charakteru, czy byłby mniej prawdziwy? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem dobrego ojca. …Przed obiadem wszyscy wyszli jeszcze do ogrodu, tam podzielili się na grupki, frakcje wewnątrzfamilijne, które stopniowo rozeszły się między drze  wa. My, dzieci, nie mieliśmy oczywiście pojęcia, o czym dorośli tak zawzięcie dyskutują. Nie obywało się bez wygrażania pięściami, wznoszenia ramion ku niebu, wzywania imienia boskiego nadaremno i nawet rękoczynów, gdy ten i ów zamierzał się na oponenta, akurat na tyle wolno, by inni wąsaci i brodaci wujowie mogli złapać i zatrzymać w powietrzu zaciśniętą w kułak prawicę. Rozchodzili się i schodzili. Greta i Michałkowa przynosiły z dworu zimne mleko i limoniady, piwo w studni chłodzone i samą studzienną wodę. Oni spacerowali potem między drzewami z kuflami i szklanicami w dłoniach, z kubkami metalowemi i porcelanowemi filiżankami, gdy nie starczyło innych naczyń. …Kryłem się za jabłoniami, wyglądając zza pni i spod gałęzi

— tak ich teraz podglądałem, tak podsłuchiwałem, Indjanin w białych bucikach i słomkowym kapelusiku, kowboj z gładko przylizanym przedziałkiem. To też była zabawa; chichotałem bezgłośnie, przebiegając od jabłoni do jabłoni. Zapatrzony na gestykulującego fajką ojca, niemal wpadłem na Uczaja. Chciał mnie capnąć na kołnierz, umknąłem, gubiąc kapelusz

— umknąłem w złą stronę.

— Czyje to szczeniaki!

— wybuchął ojciec.

— Nawet tu człowiek nie ma spokoju! Muszą się plątać pod nogami!

— Syna własnego nie poznajesz?

— Bolek?

— Benedykt

— poprawił go chrapliwie stary Uczaj.

— A tak, tak

— mruknął ojciec, uśmiechnął się i zmierzwił mi dłonią włosy. Uniosłem głowę, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. Patrzył już ponade mną, na wuja Bogasza, który perorował coś o cenach ziemi i o czynszach w Warszawie, i że tak byłoby lepiej dla całej familji, i nie mogą wszyscy cierpieć za jednego aufbrausend Dummkopf.

— Nie przeszkadzaj tacie

— matka odciągnęła mnie na bok. Stanąłem potulnie przy Emilce.

— Bolek!

— chichotała mała Emilja, wskazując mnie palcem.

— Bolek!

— Jamnik, też rozbawiony, wywalił jęzor długi. Kopnąć tego psa! Wyrwać Emilji złote loki! Wepchnąć ją w gnojowicę! Zadusić! A jeśli nie można

— uciec stąd, zanim cały zrobię się czerwony, zanim się rozpłaczę. A jeśli nie można

— Bolek!

— śmiałem się razem z nią.

— Bolek!

— śmialiśmy się

— z czego? Nie potrafiłem się powstrzymać, zasada wstydu była silniejsza nawet od gniewu, nawet od

— Ale chleba na podłogę rzucać nie musiałeś! Podźwignąłem się ze stołu, rozespany. Ostatnia kartka listu przylepiła mi się do policzka; dmuchnąłem

— poszybowała na podłogę, gdzie Zyga, przyklęknąwszy, otrzepywał z brudu połówkę bochenka. Ziewnąłem głośno.

— Wychodzę

— ciebie nie ma; przychodzę

— ciebie nie ma; wczoraj urżnąłeś się z nami w trupa, a dzisiaj znowu ranny ptaszek, uuu, obrzydzenie bierze. Zygmunt położył chleb na świeżej gazecie, powąchał drugą laskę kiełbasy, uniósł brew.

— Wypuścili cię, ha.

— Już się zdążyłeś nasłuchać.

— Ano. Uważasz, pół Cytadeli przyjechało tu po ciebie, wywlekli cię w kajdanach prosto do Dziesiątego. Znalazłem czystą kartkę, podstrugałem kozikiem ołówek.

— Zapiszę ci nazwiska i sumy. Tylko im dasz, nikomu innemu, choćby się krzyżem tu zaprzysięgali; i tylko tyle, ni kopiejki więcej. Niech wypisują pokwitowania, koniecznie. Aha, i nie wiesz, kiedy wracam.

— Kiedy wracasz? Wyjąłem pugilares, przeliczyłem banknoty. Zyga zrzucił kożuch wierzchni, przewiązał mocniej bekieszę fuksowską i już miał iść do kuchni Biernatowej wodę zagotować

— ale na ten widok spoczął, zapalił papierosa, podkręcił wąsa.

— Nie myślałem, że ty takich szczodrych znajomych masz.

— Nie pytasz o procenty?

— Takich miękkodusznych szajloków. No dobra, gadaj. Opowiedziałem mu o wyroku ojca i o propozycji Ministerjum Zimy. Szarpał się za brodę, aż mu w oczach łzy stanęły.

— I ty tam jedziesz? Wzruszyłem ramionami.

— Tysiąc rubelków, no i ojczulkowi kochanemu do nóg upaść…

— Jakbym cię nie znał, tobym może dał wiarę.

— Strzepnął popiół z papierosa między stare świeczki.

— To dieńgi dla Żydów

— ale zostawiasz coś na komorne? Czy mam zacząć szukać na uczelni współlokatora? Ty w ogóle zamierzasz wrócić z tego Sybiru?

— Bo co?

— Oj, niewyraźnie ci z oczu patrzy.

— Nie kombinuj.

— Odliczyłem jeszcze szesnaście rubli.

— Masz, zapłać z góry. Jakby co, zatelegrafuję. Przysunął się do mnie.

— Szantażują cię czymś?

— szepnął.

— Co, Benek? Uśmiechnąłem się.