Выбрать главу

— Powiedzmy, że mam złe przeczucia. Pokiwał głową.

— Złe przeczucia! Sam się przed sobą nie przyznajesz do oczywistości, więc co zostaje? Przeczucia. Bardzo dobrze wiesz, o co tu idzie. Zamiarują cię użyć przeciwko niemu, nie mają widać innego sposobu. Ludziom po procesach z czternastego i piętnastego zaraz będą się kończyć wyroki, a wygodniej by ich tam przetrzymać na zesłaniu. Jakaś prowokacja, podrzucony list z planem zamachu albo bomba w bagażu… Pamiętasz sprawę kapuścianych eserowców? W co ty się pchasz, Benek, na rany Chrystusa!

— Miodowa mówi, że idzie o lute.

— I ty w to wierzysz!

— Chcesz śliwkę? Po raz ostatni szarpnął za brodę i poszedł zagotować wody. Wyciągnąłem spod łóżka sakwojaż stary. Delegatura Zimy z Irkucka kupiła mi miejsce w wagonie pierwszej klasy, taki bilet kosztuje prawie trzysta rubli, myślałem, czyby nie wymienić go na tańszy i nie zarobić na różnicy. Trzeba się będzie rozpytać w Moskwie. Tak czy owak, komisarz Preiss miał rację: muszę sobie obstalować jakieś ubranie porządne, w tej chwili nie bardzo mam co pakować. Wyciągnąłem spod łóżka skórzane półbuty. Kiedy ostatnio w nich chodziłem? Brązowa skóra zawilgotniała i porosła jakąś pleśnią czy mchem… No i trzeba kupić też coś nadającego się na prawdziwą zimę. Niby jest lato, ale z drugiej strony

— Syberja, i z trzeciej strony

— Lód. Jak to właściwie wygląda? Świat lutych. Powinienem był dopytać się na Miodowej… Trzasnęły drzwi.

— Zyga, ty na pewno słyszałeś coś na wydziale…

— A?

— O lutych. Co mówią profesorowie?

— Na jaki temat?

— Noo, jak to żyje.

— Nie żyje.

— Co?

— Nie może żyć, to jest taki mróz, że nic tam żyć nie może, zatrzymuje w żywych organizmach wszelki ruch.

— Ale przecież poruszają się

— No i co z tego? Ruch, zmiana

— o czym to miałoby przesądzać?

— Zalał wrzątkiem fusy, ujął garnuszek gorący w dłonie, zasyczał.

— Popatrz, jak szron zarasta okna.

— Mhm?

— Popatrz na szron.

— Skinął głową.

— Nawet kształtem przypomina żywą roślinę.

— To właśnie mówią przyrodnicy o lutych? Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Miały być gościnne wykłady Bondarczuka z Sankt Peterburga, ale odwołali. Różne są domysły. Czasami słyszę jedno, czasami drugie. Spółki syberyjskie i car sypią pieniędzmi na badania, Sibirskoje ChoładŻeliezapramyszliennoje Tawariszcziestwo ufundowało w Peterburskim Instytucie Technologicznym katedrę Lodu, z Cesarskiego i Lwowskiego też tam jeżdżą ludzie, prędzej czy później się wyjaśni.

— Jeśli to w ogóle można wyjaśnić badaniami.

— Co? Oderwałem wzrok od szyby okiennej.

— Kwestję istnienia.   Zygmunt tylko prychnął.

— A idź! Ja jestem prosty felczer. Złożyć złamaną nogę

— złożę, ale czy ta noga istnieje

— eta prabliema triebujet drugich daktarow.    Wiedziałem, że naciągnie taką maskę. Ja jestem prosty felczer. Zaraz zacznie zawodzić jak chłop niegramotny i drapać się po tyłku. Wstyd rządzi nami na różne sposoby; teraz już widzę go, gdzie nie spojrzę. Odwróciłem się od Zygi, ostentacyjnie go ignorując, pochyliłem się nad sakwojażem. Nie patrzę, nie słucham, nie pamiętam. To jedyny sposób. Ojciec Zygmunta urodził się w chacie węglarzy, dziadek Zygmunta giął się w pas przed moim dziadkiem, całował pańskie dłonie i czapkował u dworu. Gdybym Zygę spytał, czy nazwałby to wstydem? Zapewne także nie

— w języku drugiego rodzaju inaczej musimy opowiedzieć objawy: to gniew, zazdrość, nienawiść, pogarda, to współczucie, to jest przyjaźń. Nikt nie nazwałby tego wstydem. Ale ja wiem, ja widzę. Jego troska o mnie, jak się zaniepokoił i zaczął wypytywać, czy aby nie szantażują, czy nie prowokacja, ta szorstka kordjalność, jakbyśmy od dziecka w zażyłości wielkiej byli, a przecież ledwo drugi rok pod tym dachem żyjemy, wcale nieczęsto się widując; jak się zawsze zamartwia moimi kłopotami i zaraz chce pomóc… Czy nie szczerze? Ależ szczerze jak najbardziej! I komu mógłbym powierzyć tyle pieniędzy, pewien, że dla siebie nie zatrzyma ni kopiejki? Tylko jemu, tylko Zydze

— nigdy nie miałem i nie mógłbym mieć lepszego przyjaciela. Owa przyjaźń jest z jego strony niezaprzeczalnie prawdziwa

— wzniesiona na kamiennych fundamentach zasady wstydu. Poszedł spać, przeniosłem lampę na stół, zmiotłem na podłogę okruszyny i wyciągnąłem spod zwału gazet i zatłuszczonych papierzysk dwie grube teczki szpagatem przewiązane. Pomagając sobie krzywozębym widelcem, rozsupłałem węzły. Nie otwierałem tych teczek od Wielkiejnocy. Może lepiej od razu wrzucić je do pieca? Uniosłem do oczu pierwszą stronę. W niniejszej pracy staramy się pokazać, że nie są słuszne nietylko logiczne ujęcia prawdy i fałszu wychodzące z myśli starożytnych, ale zarówno słuszne nie są ich formułowania nowe. Pokazaliśmy, że nasze również niewiele wartają. Uchyliłem pogrzebaczem drzwiczki pieca i cisnąłem zeszyt w żar. Drugi

— poznałem po kleksie na okładce

— był brudnopisem mojej nieukończonej polemiki z Kotarbińskim; w myślach zwałem go „Księgą Zmarłych”. Czy prawdziwie „pozycja umarłego jest tak silna, że wyrugować go z przeszłości ludzie nie mogą, chociażby wszyscy o nim umyślnie zapomnieli”? W jakim więc sensie „istnieje” to, co już nie istnieje? Czy wszystkie twierdzenia o przeszłości są w sposób konieczny albo prawdziwe, albo fałszywe? Gdzieś tu powinny być też notatki Alfreda do jego wersji. Być może coś z tego nadaje się jeszcze do publikacji. Rozwiązałem teczkę. Przynajmniej miałbym się czym zająć w podróży. Alfred jednak ma rację: straciliśmy do tego serce, ja straciłem. Czuję, że nadal coś tu szwankuje

— wszystkie te logiki są ułomne, a my, a ja widzę   to tym wyraźniej, że już wyzwoliłem się ze starych schematów. Nie potrafię wszakże wskazać lepszego rozwiązania, które obroniłoby się w rygorach matematyki. Co więc mi pozostaje: przeczucia, ulotne skojarzenia, obrazowe impresje

— jak owo powracające wspomnienie lutego zawieszonego ponad ogniem w centrum miasta. A także intuicje, których nawet w ten sposób

— obrazem, słowem

— nie mogę opisać: wiedza budowana w języku pierwszego rodzaju, na zawsze zamknięta w moim sercu. Zyga mamrotał coś do siebie przez sen (czasami prowadził z marami sennemi konwersacje długie), poszczególnych słów nie szło zrozumieć, lecz intonacja była wyraźna: zdumienie, lęk, irytacja. Zamknąłem drzwiczki pieca. Kominiarz dopiero co przetykał ciąg, mimo to powietrze gryzło w oczy, drapało w gardle, rano ściana i sufit nad lufcikiem znowu będą szaroczarne od dymu. Sąsiad z dołu wrócił ze zmiany w stacji pomp i filtrów miejskich, poznałem jego chrapliwy zaśpiew, z jakim klął teściową i jej rodzinę; zaraz do robotniczej opery przyłączy się żona. Wyciągnąłem zza pieca szmaty, któremi pogardził handełes, i zatkałem nimi szparę między drzwiami i progiem

— przynajmniej tędy nie wejdzie nocą mróz. Za oknem rozbuchała się już sroga śnieżyca, na pewno było dziesięć stopni poniżej zera. Mimo woli zadrżałem, wspomniawszy kota zamrożonego na twardo. Na początku próbowano mierzyć temperaturę lutych termometrami rtęciowemi

— ale brakowało skali. Zimownicy tak naprawdę przecież nie dotykają lutych. Marcynowcy mogą utrzymywać, co chcą