VAYLSYRGZKEKAREEAHJL TI
Ha, wiedzieli, że nie mogą zawierzyć posłańcowi! Każdy by otworzył kopertę
— cud, że wytrzymało się tak długo. A jednak zaraz pojawia się zażenowanie i coś jakby złość
— na kogo? Spodziewali się nieuczciwości i, proszę, mieli rację! Przepisawszy zakodowany list, przygryzło się skuwkę pióra. Jak złamać ten szyfr? Czy w ogóle jest do złamania? Matematycy nie zajmują się szyframi, to domena lingwistów, specjalistów od struktury języka, zwłaszcza klasycy z upodobaniem się w to bawią, łacinnicy, helleniści. Na czym taki szyfr się zasadza? Na podstawianiu jednych liter za inne, zamienianiu ich kolejności, dopisywaniu liter zaciemniających treść? Może znaczenie ma układ znaków na stronie, te jedenaście wierszy po
— policzyło się
— po dwadzieścia liter, i dwunasty z dwiema. Spróbowało się czytać co którąś kolejną literę. Spróbowało się wykreślać słowa w poziomie, i w pionie, i na ukos, i nawet ruchem konika szachowego. Bez skutku, bezsens tłómaczył się na bezsens, xvzafy robllr ozkrig zlnedz… Bfuchch! Się obudziło się dopiero po nagłem szarpnięciu pociągu, Ekspres hamował gwałtownie, piszczały na szynach zablokowane koła; list, pióro i błaknot wypełniony zdaniami niewymawialnego bełkotu zsunęły się z wąskiego blatu sekretarzyka. Spojrzało się na zegarek. Dziesięć do drugiej czasu moskiewskiego. Według broszury pociąg powinien był już minąć Włodzimierz nad Klaźmą i wyjeżdżać z Załatowo Kalca, nie były tu przewidziane żadne przystanki. Otworzyło się okno, wyjrzało się w noc. Skład stał w szczerem polu, jedyne światła dobywały się z okien wagonów. Z okna obok, po prawej, wychylała się okrągła głowa starszego pana, w okularach drucianych, z niedorozwiniętą łysiną, imponującemi wąsami. Wymieniło się uśmiechy i grzecznościowe powitania. W łamanym rosyjskim pytał, skąd ten alarmowy postój, czy zdarzył się jakiś wypadek. Przedstawił się jako inżynier WhiteGessling, Anglik zatrudniony w jednej ze spółek Sibirchożeta. Przeszło się na niemiecki.
— Tam dalej widzę chyba szosę, są jakieś zabudowania. Pewnie maszynista po wódkę wyskoczył.
— Pan żartuje, panie Gerosasky.
— Tak, oczywiście. Ekspres ruszył, powoli przyśpieszając. W tyle zostały światła zakręcającego na owej drodze automobilu.
— Zdaje mi się, że ktoś się do nas dosiadł, panie inżynierze.
— Że aż specjalnie dla niego zatrzymali Ekspres? Kto to, cesarzewicz?
— Albo ulubiona baletnica Rasputina. Się musiało się cofnąć do przedziału, zasunąć okno, nocny wiatr bił po oczach. Ktoś zapukał
— inżynier przyszedł pogadać. Podniosło się zasuwkę i otworzyło. Przez korytarz szedł prawadnik, w tyle za nim zostało trzech panów w ciemnych garniturach, najstarszy
— siwy, o obliczu dostojnem
— nasadzał właśnie na nos binokle i rozwijał wyjęte zza pazuchy papiery. Inżynier nie przyszedł pogadać
— teraz dopiero wystąpił ze swojego przedziału, też wywołany pukaniem. Sponad ramienia wyglądała mu rozespana małżonka.
— Sprawdzają dokumenty
— rzekło się.
— Co, policja?
— Jeśli nie gorzej. Wszyscy pasażerowie trzeciego wagonu Luksu wyszli już na korytarz. Zaprojektowano naprzemiennie atdielienja jedno
— i dwuosobowe: po drugiej stronie, spod numeru czwartego, wyłoniły się dwie niewiasty, grubokoścista matrona z chuderlawem i chorobliwie bladem dziewczęciem pod skrzydłem, dalej, za nimi, legitymował się szpakowaty gentleman ze szklanem okiem.
— Pozwolisz, moja droga
— inżynier WhiteGessling, nie bacząc na noc, pyjamy, dezabile i niezwyczajne okoliczności, wziął się do formalnych prezentacyj
— Benedykt hrabia GeroSasky. Zawinięta w biały schlafrock, sięgnęła ręką zza pleców korpulentnego męża.
— Miło mi pana poznać, panie hrabio. Skąd, do stu djabłów, wyskoczył mu ten hrabia?! Nie padło w ogóle takie słowo w rozmowie przezokiennej. Co też durnemu Anglikowi do łba strzeliło? Zanim miało się możliwość zaprzeczyć fałszowi, ledwo się uniosło głowę znad szponiastej dłoni pani inżynierowej
— przystąpili policjanci, opowiedzieli się grzecznie jako funkcjonariusze specjalnego poruczenia z Atdielienja pa achranienju abszcziestwiennoj biezapasnosti i pariadka, siwy nawet się przedstawił: Paweł Władimirowicz Fogiel
— i poprosili o dokumenty podróżne. Fogiel mówił po niemiecku; na pytanie Anglika o powód nocnej kontroli, rzekł coś wymijająco o terrorystach
— ale nie ma powodu do obaw, proszę spać spokojnie, na wszystko mamy baczenie, za kłopot bardzo przepraszamy. Wróciło się z bumagami i ten drugi pan za Fogielem, skoro tylko rzucił okiem na nadruki i pieczęcie i zamaszyste podpisy na dokumentach Ministerjum Zimy, prawie że stanął na baczność; zwróciwszy je z przymilnym uśmiechem i ukłonem, życzył wylewnie dobrej nocy. Inżynier, nie rozumiejąc do końca rosyjskiego słowotoku, tem pilniej obserwował zachowania. No i cóż teraz, już na pewno nie wyperswaduje się w dwóch zdaniach tego hrabiego, trzeba będzie naprostować rzecz rano. Się zamknęło się w przedziale. Na podklejonej aksamitną ciemnością szybie okiennej migotał portret młodego mężczyzny. Bordowa bonżurka z zielonemi obszyciami, z białym sznurem plecionym z chwostkami, nad szerokiemi wyłogami lica blade, wąski nos, czarne włosy przycięte do pół karku i zaczesane do tyłu od wysokiego czoła, przyklejone do czaszki pod lśniącą pomadą nałożoną przez moskiewskiego parikmachiera, czarny wąs schodzący ku podbródkowi wzdłuż ust szerokich
— a gdy uniosło się dłoń do gładko wygolonego policzka, błysnął jeszcze w odbiciu masywny sygnet herbowy. Patrzyło się w zdumieniu. Cóż za przekleństwo
— nieznajomi.
O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu
— Hrabia GyeroSaski, pan pozwoli, panie hrabio: państwo Blutfeld, pan doktor Konieszyn, pan Verousse, kapitan Priwieżeński. Się ukłoniło się.
— Je suis enchanté.
— Ach, co za towarzystwo, pan hrabia to spod Franciszka Ferdynanda, tak? Kelner podsunął krzesło. Usiadło się.
— Droga pani
—
— Tylko akcent coś mi nie brzmi, ja mam ucho, prawda, panie Adamie? Małżonek Frau Blutfeld mruknął potakująco z pełnemi ustami.
— Niech zgadnę
— ciągnęła Blutfeldowa na tym samym wydechu
— krew węgierska po mieczu i przez przodków z Prus koligacja z polską szlachtą, prawda? O, panie hrabio, proszę nie robić zdumionej miny, ja się nie mylę w takich sprawach
— w zeszłym roku w Marienbadzie po linji ust rozpoznałam hrabiankę von Meran, a jak mnie błagała, żebym nie skompromitowała jej incognito, powiadam panu
— Nie jestem hrabią.
— A nie mówiłam! Kobieca intuicja!
— Rozglądała się z dumą, jakby cały wagon restauracyjny Luksu podziwiał właśnie w niemym zachwycie jej biegłość gienealogiczną.
— Proszę się nie obawiać
— szepnęła teatralnie, pochyliwszy się nad stołem, koronkowa kokarda zawisła nad śmietaną, potężny gors ozdobiony ciężką broszą groził zmiażdżeniem porcelany
— nikomu nie zdradzimy pana sekretu, panie hrabio. Prawda?
— Powiodła wzrokiem wokół stołu.