Выбрать главу

— Prawda? Czy można było żywić jakąś wątpliwość, że do południa nawet młodszy pomocnik maszynisty usłyszy o węgierskim grafie GyeroSaskim?            Zawinęło się serwetę pod brodą.

— Załóżmy

— powiedziało się z namysłem

— ale tylko załóżmy, że naprawdę nie jestem żadnym hrabią, a nazywam się tak, jak stoi w papierach, Gierosławski, Gierosławski, ot, szlachciura zubożały

— cóż mógłbym rzec lub uczynić, by przekonać panią, że pozostaje w błędzie?

— Nic!

— zawołała trjumfalnie.

— Nic! Poza tym śniadanie upłynęło przy mniej i bardziej ożywionej konwersacji na aktualne tematy polityczne, na błahych plotkach towarzyskich. (W których celowała niezawodna pani Blutfeldowa). Za oknami rozpędzonego Ekspresu migały zagajniki bieriozowe, gorąca zieleń nad białoczarnemi kreskami szczupłych pni, wszystko rozmazane w tym pędzie, niczym na płótnach francuskich impresjonistów, kolory, światła, cienie, kształty: las brzozowy w lipcowem słońcu

— wyobrażenie lasu. Daniłow i Buj dawno zostały w tyle, pociąg odpoczywał tam zaledwie po kwadransie; gdy opuścił Buj, prawadniki przeszli korytarzami Luksu, stukając do drzwi przedziałów i przypominając pasażerom o śniadaniu. Myślało się, czyby nie wcisnąć obsłudze jeszcze paru rubli i nie poprosić o przynoszenie posiłków do atdielienja, choćby zimnych. W ten sposób się nie musiałoby się stykać z innemi pasażerami; tyle, co na korytarzu w drodze do łazienki i z powrotem. Już przeczuwało się tę spiralę wstydu: każdy dzień w zamknięciu tem bardziej utrudniałby wyjście, narastałyby lęki i wstręty chorobliwe

— hrabia GyeroSaski zwinięty za drzwiami w drżący kłąb, zaszczute zwierzę, gryzie palce i przyciska ucho do ściany,   by dosłyszeć przez stukot kół kroki nadchodzących

— po tygodniu podróży istotnie mogło się osiągnąć podobny stan, nie było to nie do pomyślenia. Należało zatem już pierwszego ranka wyjść na świat z uśmiechem na ustach, w białym angielskim garniturze i z zawadiacko przekrzywionym goździkiem w butonierce, swobodnym krokiem podążyć do wagonu restauracyjnego, który zresztą przylegał bezpośrednio do trzeciego wagonu pasażerskiego Luksu, i bez mrugnięcia przyjąć zaproszenie do stołu inżyniera WhiteGesslinga, ukłoniwszy się szarmancko, a jakże

— panie, panowie, enchanté. Konwersacja toczyła się po niemiecku, z dłuższemi lub krótszemi wtrętami we francuskim, gdy na germańskiej składni potykał się Jules Verousse. Monsieur Verousse na dodatek jąkał się i w ogóle mówił bardzo niewyraźnie: zaczynał zdania, mamrocząc cicho pod nosem, lub też tak je kończył, czasami słychać było ponad stołem tylko środkową część wypowiedzi, czasami kilka wyrazów pozbawionych orzeczenia. Się dowiedziało się, że Verousse jest słynnym i majętnym żurnalistą, wykupionym przez Maurice’a BunauVarillę z „Le Petit Parisien” za jakąś horrendalną sumę. Jedzie na Syberję, by napisać do „Le Matin” serję reportaży z Kraju Lutych. Z pochodzenia był Flamandczykiem, miał w głębokiem niepoważaniu wszystkie rody panujące i gabinety rządzące, podobnie zresztą jak samego BunauVarillę z jego fortuną ostentacyjną i głośną pasją antykomunistyczną. Owe kilkuwyrazowe dogadki Verousse’a to zazwyczaj były polityczne szyderstwa lub francuskie aforyzmy. Chudy jak szczapa i bardzo wysoki, służył wszystkim przy stole zasięgiem swych patykowatych ramion, podając ten i ów półmisek, salaterkę, dzbanek, łabądki do soli i pieprzu. Stół był ośmioosobowy, na cztery i cztery miejsca, a monsieur Verousse zajmował krzesło drugie od przejścia

— miało się go wprost naprzeciw: końską szczękę, garbaty nos i druciane okularki na tym nosie. Ponieważ kapitan Priwieżeński nie odzywał się w ogóle, a pan Blutfeld ani na sekundę nie przestawał jeść

— jadł, jadł i jadł, zgoła jakby jedzenie zastępowało mu oddychanie, przestanie napychać sobie otwór gębowy i zaraz padnie martwy z obliczem purpurowo obrzękłem od bezjadła

— ponieważ więc oni się nie odzywali, a pani inżynierowa ograniczała się do przytakiwania małżonkowi, dialog krążył między inżynierem WhiteGesslingiem, Gertrudą Blutfeld, hrabią GyeroSaskim oraz doktorem Konieszynem. Doktor Konieszyn

— mieszczanin o surowej twarzy obramowanej ogniście rudemi faworytami

— jechał do Władywostoku, by przeprowadzić badania Białej Zarazy nawiedzającej kolonialne społeczności wschodniej Syberji i portów nadpacyficznych.

— Boją się, żeby resztka Floty Pacyfiku im nie pomarła

— pośpieszyła z szeptanem objaśnieniem pani Blutfeld, ledwo wymieniło się spojrzenie z krępym doktorem.

— Ministerjum Wojny pewnie nie zamierzało dawać im przepustek na powrót do domu, ale teraz, po wiktorji Marzowa, medycyna musi przyjść Ministerjum z pomocą. Żeby się znowu marynarzyki   nie pobuntowały. Rozerwą tam biednego doktora na strzępy.

— Szept Gertrudy Blutfeld był bardziej przenikliwy od najgłośniejszego zwischenrufa monsieur Verousse’a, Konieszyn musiał go słyszeć. Ale tylko przetarł pincenez i wrócił do metodycznego krojenia jajka na ćwierć, osiem i szesnaście (potem te płatki białka i żółtka układał na białem pieczywie w symetryczne wzory). Pani Blutfeldowa szeptała informacje ze swojego plotkarskiego Who is who, czy kto chciał słuchać, czy nie; węgierski hrabia był tak samo dobrą ofiarą

— no, bądźmy szczerzy, jednak trochę atrakcyjniejszą. Blutfeldowie jechali od Sankt Peterburga, niektórych pasażerów zdążyli już poznać, historyj innych pani Gertruda dowiedziała się swoimi tajemnemi sposobami (frenologja, gienealogja, kieliszek wina i sen o świcie, jak się przypuszczało). Tak więc słuchało się opowieści najpierw o towarzyszach stołu, potem o innych pasażerach klasy Luks właśnie śniadających, potem o tych nieobecnych. Bankier z siostrzeńcem

— matka z dzieckiem, żona potentata futrzarskiego

— prokurator z amurskiej obłasti, wracający z ministerjalnej odprawy

— pannagruźliczka z ciotką, w drodze do sanatorjum Lodu (były to owe sąsiadki ujrzane nocą), ale bez obaw, panna już nieprątkująca

— oficer carskiej marynarki z przydziałem na okręt w Nikołajewsku

— bracia utracjusze z piwowarskiego rodu z Moraw, w trakcie podróży dookoła świata

— emerytowany rotmistrz huzarów kajzera

— stary amerykański inżynier chemik czy elektryk, wraz z żoną, także zakontraktowany przez Sibirchożeto

— podróżująca samotnie młoda wdowa o zbyt wyzywającej urodzie, by mogła być w oczach pani Blutfeld przyzwoitą kobietą

— starzec jadący na Sachalin na groby synówzesłańców

— pastor z Lotaryngji z rodziną, wysiadający jeszcze przed Uralem

— A dwa stoły dalej

— tylko niech pan teraz nie patrzy!

— popijał poranną kawę książę BłuckiOsiej, ponoć udający się do Władywostoku z osobistego poruczenia Mikołaja II.

— I niech mnie tu apopleksyja ściśnie, jeśli to nie z jego powodu te nocne alarmy cierpieliśmy!

— Policja tajna, Korpus Żandarmów, Trzeci Oddział, albo i ochrana

— na pewno przydzielili mu kogoś

— mruknął doktor.

— Przecież wiedzieli, gdzie i kiedy jedzie, nie musieli nocą ścigać pociągu. Na pewno też ma swoich ludzi.

— Może informacje o zamysłach terrorystów zdobyli w ostatniej chwili

— zasugerował inżynier.