Выбрать главу

— …przecieki w ostatniej chwili wygodne bardzo zawsze…

— Wczoraj wieczorem objaśniono nam tu rzecz z detalami. Oficjalnie książę udaje się do Ameryki, by odwiedzić swoją młodszą córkę, Agafję, co wyszła za wiceprezesa Kompanji RosyjskoAmerykańskiej, ale tak naprawdę książę jedzie negocjować traktat pokojowy z Japończykami. Wyobrażacie so  bie państwo, gdyby negocjacje nie doszły do skutku, ile osób by się ucieszyło, w Rosji i w Europie.

— Ile?

— spytało się w naiwnem zdumieniu.

— Komu tak naprawdę zależy na tej wojnie? Komu spośród tych, co rzucają bomby i strzelają do dygnitarzy?

— Wszystkim

— rzekł doktor.

— Przecie te anarchisty i socjalisty wszelkiej maści tylko na nieszczęściu i chaosie żerują. Jaką mieliby szansę, gdyby nie wojna? Pomnijcie piąty i dwunasty.

— Otóż ponieśli wtedy krwawe porażki, czyż nie?

— Ba, wtedy byli powodzenia rewolucji najbliżsi. Wielka wojna, niezadowolenie ludu, krwawe masakry właśnie

— tego im trzeba. Takoż rozmaitym narodnikambuntowszczikam, Polaczkom cholernym, excusezmoi, mon comte, Czerkiesom i Gruzinom, wszyscy tylko czekają chwili słabości Imperatora, zaraz skoczą Rosji do gardła.

— Pan doktor był na Krieszczatiku w Kijowie w Czerwoną Sobotę

— poinformowała wszystkich swoim scenicznym szeptem Gertruda Blutfeld.

— Ano, byłem, wybiegłem z domu, jak tylko huknęło. Do wieczora przewoziliśmy rannych, zbierali zabitych. Korpusy osobno, członki osobno, jelita, galony krwi.

— …przez przypadek się im chemikalja

— jak to żacy niedouczeni za bomby się biorą…

— Żeby nie Lód, jeszcze byśmy w środku lata epidemję w mieście mieli, wystarczy jeden masowy grób nie dość szybko zalany wapnem, widywałem takie rzeczy na froncie. Anglik wymienił z żoną spojrzenia pełne niesmaku i zażenowania.

— Panie doktorze, doprawdy…!

— Proszę o wybaczenie

— mruknął doktor Konieszyn i wrócił do metodycznego smarowania grzanki marmeladą. Frau Blutfeld zachichotała, zakrywając usta chustką.

— Pan doktor już tu mało awantury nie wywołał. Osobnik, który siedział tam przy oknie

— już go nie ma, poszedł

— taki zarośnięty, czarny, ubrany bardzo niemodnie, widział go pan, panie hrabio, otóż wczoraj się zeszli z doktorem, i co, i zaraz się pokazuje, kto zacz, Filimon Romanowicz Ziejcow, nie słyszał hrabia?

— noo, ja też nie, ale widać figura to jakaś znaczna między czerwonymi, ach, ja się na polityce nie znam

— czy dobrze mówię, panie doktorze?

— Ziejcow, podżegacz gazetowy, po dwunastym go posadzili, widać na zbyt krótko.

— No i dobremu doktorowi od razu krew do głowy uderzyła!

— Pani Blutfeld delektowała się wspomnieniem smakowitego skandaliku.

— …komunistów w pierwszej klasie, rewolucje się z nadmiaru wygód…

— Nie sądzi pani chyba, że ten Ziejcow zamierzył się na księcia?

— Się skrzywiło się powątpiewająco.

— Skorzy do przelewania atramentu zazwyczaj mdleją na widok krwi. Blutfeldowa spojrzała za siebie z ostentacyjną dyskrecją, teatralna konspiratorka.

— O! Ten tam w rogu! Co się tak garbi nad sałatką. Ten z nosem łamanym. Zerknęło się. Człek miał posturę emerytowanego zapaśnika, bary rozsadzały rękawy źle skrojonej marynarki, ogolony na łyso łeb przecinała sina blizna, długie wypiętrzenie brzydko zrośniętej tkanki. Rzeczywiście, do pierwszej klasy Transsibu pasował jak kastet do porcelany. Inżynier WhiteGessling popatrywał na złamonosa to przez szkła okularków, to ponad, z zachłanną ciekawością.

— Co? Kolejny rewolucjonista?

— Ależ! Rozmawiał z naczalnikiem Ekspresu, widzieliśmy go, podpisywali jakieś druki, prawda? panie mężu? Herr Blutfeld zabulgotał potwierdzająco.

— A potem, jak szliśmy na kolację

— ciągnęła, znowu nachyliwszy się nad stołem ku interlokutorowi, znak nadciągającej sensacji

— przez uchylone drzwi przedziału

— co? rewolwer ładował! Ot!

— Policjant, jak rozumiem.

— Musieli przydzielić go księciu

— skwitował doktor Konieszyn.

— Przecież mówiłem.

— Tylko jednego?

— Gdyby mnie tak bardzo zależało na jego śmierci

— rzekło się, ocierając usta serwetką i odsuwając się od stołu

— rozkręciłbym po prostu szyny.

— …nie grozi, skoro jeszcze więcej tu policjantów w nocy

— wtrącił się ponownie Verousse.

— Dostali o terrorystach w pociągu, a kto jedzie pociągiem, który sam chce z torów?

— Ci, co i tak zwykli ginąć od rzucanych przez siebie bomb. Mhm. Tak. Panie. Panowie. Mężczyźni przeszli potem do palarni, na kawę, fajkę, cygaro, papierosa; jedynie pan Blutfeld wymówił się lekarskiem zaleceniem półgodzinnej drzemki po posiłku. Szerokie, rozsuwane drzwi pod zimnazowemi archiwoltami (z których spoglądały ślepe oczy Królowej Zimy o śnieżnobiałych piersiach, wspartej na soploskrzydłych puttach) oddzielały palarnię od głównego pomieszczenia salonki. W nim znajdował się stół bilardowy

— najbardziej absurdalny zbytek

— i mała biblioteka, zaopatrywana na stacjach postoju w aktualne wydania gazet lokalnych. Stał tam także wysoki odbiornik radjowy o podświetlanej tarczy. Co jakiś czas wypadał z częstotliwości, zapewne z powodu drgań i wstrząsów pędzącego pociągu; wkrótce zresztą znajdzie się poza zasięgiem europejskich radjostacyj

— im dalej na wschód i ku Zimie,   tem mniej licznych i słabszych. Za kolejnemi drzwiami znajdował się właściwy salon; tam udały się panie. Skład pierwszej klasy Ekspresu Transsyberyjskiego z pierwotnego projektu zawierał wagonkaplicę (z niewielką dzwonnicą wypuszczoną ponad dach), wagonsalę gimnastyczną… Obecnie inne ekstrawagancje były w modzie. Wagon wieczorny, umieszczony tuż przed salonką, mógł służyć choćby za salę taneczną; wbudowano mu kominek, wyposażono w pianino. Otwierał się na przeszkloną galerję, z której podróżni mogli podziwiać krajobrazy, jakie przecina na dwu kontynentach Magistrala Transsyberyjska. Za galerją był jeszcze podest widokowy otoczony fantazyjną balustradą żelazną, pod ekranem przeciwdymnym. Palarnia, urządzona według rosyjskiej odmiany art nouveau, to znaczy z nadmiernym przepychem orjentalnym (znowu złocenia i ciężkie ornamenta), sprawiała jednak wrażenie jasnej i przestronnej. Odsunięto rolety z wysokich okien i pokrywę z owalnego świetlika, uchylono nawietrzniki

— słońce wpadało do tonącego w brązach i czerniach wnętrza w snopach żywego błękitu oraz zieleni, z nieba i z głębi lasu wystrzeliwanych. Strumienie blasku wbijały się w armeński dywan z impetem, obłoczki lśniącego kurzu podnosząc. Usiadło się w narożnym fotelu, pod lustrem. Anglik częstował wszystkich papierosami Wild Woodbine. Steward podał ogień. Zapaliło się. Flamandczyk i doktor również sięgnęli do srebrnej papierośnicy inżyniera; natomiast kapitan Priwieżeński wyjął z kieszeni fajkę z jasnego drewna i skórzany kapciuch. Dym tytuniowy układał się w świetle w fantasmagoryjne kształty, mienił i migotał. Ruch pociągu, szarpnięcia i podskoki

— nijak nie wpływały na powolną, hypnotyczną pantomimę siwych obłoków.