— Tam stoi następny.
— Konieszyn ruchem głowy wskazał mocno zbudowanego mężczyznę o azjatyckich rysach twarzy i karku jak baleron. Mężczyzna, oparty o okno, zdawał się pogrążony w lekturze gazety.
— A tych trzech z nocy? Jadą w drugiej klasie?
— Albo w wagonie służby. Nie wyrzucą przecież pasażerów, żeby zrobić dla siebie miejsce w Luksie. Siedziało się z nogą założoną na nogę, z poluzowanym fularowym krawatem, w rozpiętej marynarce; paliło się papierosa, obserwowało się kalejdoskopy światła i dymu. W przeciwległym kącie, pod palmą, siedział ów amerykański inżynier, którego wskazała w restauracyjnym pani Blutfeld. Czytał książkę, co chwila czyniąc na założonej pod okładkę kartce pośpieszne notatki; ani razu nie uniósł głowy. Miało się go dokładnie na linji wzroku, na przedłużeniu spojrzenia, które przebijało się przez dym, nie napotykając oporu, by skupić się dopiero po drugiej stronie wagonu. Słońce nie sięgało do wszystkich kątów i zakamarków palarni, za Amerykaninem stał już tylko cień. Jankes był wysoki, miał ostre rysy i ciemną cerę, włosy (czarne, z jednym siwem pasmem po prawej) czesał prosto na boki od przedziałka pośrodku. Z półprofilu przy pominał cygańskich patrjarchów. Kościsty podbródek, podany do przodu, opierał się na sztywnym kołnierzyku. W zamyśleniu nad książką marszczył krzaczaste brwi. Ręka w rękawiczce białej unosiła się, by przewrócić kartkę
— cień oczywiście także unosił rękę. Obserwowało się ten cień. Ruch, bezruch, ruch, bezruch, światło drżące
— jak to możliwe, to niemożliwe
— bo gdy on właśnie nie porusza się w tym fotelu pod palmą, i nie poruszają się strumienie światła, nie zmieniają położenia okna w wagonie, ani Słońce na nieboskłonie, ani pociąg nie zakręca na torach, to jednak cień za Amerykaninem tańczy na ścianie niczym dym papierosowy w powietrzu, ciecz rozpuszczająca się w cieczy, przepływa od figury do figury, wygina się i kurczy, wygina się i puchnie, igra sam z sobą i pełga jak refleks na płynącej wodzie. Cień, nie światło
— cień jak świecień, żywy negatyw negatywu
— obraz niemożliwy ujrzany na dębowej boazerji w palarni Ekspresu Transsyberyjskiego. W wagonie wieczornym ktoś grał na pianinie mazurka Chopina, okrutnie fałszując.
— Ja jednak sądzę
— mówiło się, otrzepując papieros nad kielichem szklanego tulipana
— że pod względem politycznym zakończenie tej wojny będzie na rękę wszystkim. Wojny zazwyczaj prowadzą do przełomów, przenoszą narody z jednej epoki w drugą
— ale ta wojna donikąd nie prowadzi i niczego nie zmienia. Nawet liedniacy niespecjalnie gardłują za nią w Dumie; a ottiepielnikom jak najbardziej zależy na wyjściu z impasu w Azji. Można się spodziewać nieracjonalnych aktów desperacji ze strony tych czy innych terrorystów, tego spodziewać się można zawsze
— nie widzę jednak żadnego konkretnego planu, w którym ktoś w Rosji zyskiwałby na śmierci księcia Błuckiego przed podpisaniem ugody z Japonją.
— …nadzieję że wojnę zwyciężą a nie znowu jak przegrali Japonją to teraz rewanżu rewanżu…
— Ba, ale w tym rzecz cała, że tak naprawdę Rosja wojen prowadzić ani zwyciężać nie umie!
— się zaśmiało się.
— Nigdy nie umiała! No nie potrafi, i już. Jest to przedziwny fenomen Historji.
— Uniosło się papierosa nad głowę.
— Spójrzcie panowie na ostatnie dwa wieki, kiedy to Rosja stała się potęgą europejską. Daleko więcej wówczas ran wojennych ścierpiała, aniżeli sama zadała. Gdzież jej piorunujące sukcesy bitewne, gdzie gienjalni wodzowie, kampanje wyśmienite, z których uczą się strategji i taktyki kadeci L’école militaire de SaintCyr i West Point? Nie ma. A ileż razy nieledwie cudem ratowała się od klęsk prawdziwie druzgoczących? Pomnijcie Piotra Pierwszego w tureckiem oblężeniu nad Prutem, jużjuż kapitulującego. Pomnijcie Aleksandra Pierwszego po Austerlitz i Friedlandzie, Dybicza po Wawrze i Iganiach. A i choćby ostatnią wojnę turecką: uchodziliby Moskale w sromocie spod Plewny Osmanabaszy, gdyby nie Rumuni. Którym potem, oczywiście, w podzięce południową Besarabję zagarnęli. …Rosja ma za to wyśmienitą dyplomację, biegłą w sztuce dzielenia i skłócania, co rozbija w porę wszelkie przeciwrosyjskie sojusze; ma chytrych i elokwentnych agitatorów, gotowych we wszystkich stolicach Europy z nieskończoną bezczelnością głosić jej trjumfy i wyższość jej racyj w chwilach największego Rosji poniżenia i klęski. I dzięki tej prowadzonej od pokoleń polityce zdołała zaszczepić kulturę nierozumnego moskalofilstwa nie tylko na salonach Paryża, Berlina, Wiednia, ale także pośród narodów własną jej ręką rzuconych w błoto i pod jej butem upodlonych: Czechów, Litwinów, Polaków. Oto jest zwycięstwo nad zwycięstwami: nie dość, że pobić, to zmusić pobitych
— nie, nie zmusić
— sprawić, że z własnej swej woli przyjdą całować knut gnębiciela.
— …nie u Anglosasów po Kiszyniowie i masakrach prasa nie da Rosji, nie dadzą Żydzi i socjaliści zachodni, nieprawdaż, n’est ce pas? Co właściwie dzieje się z cieniem tego człowieka? Się przypatrywało się Jankesowi spod zmrużonych powiek, przez dym i słońce. Może to nie o człowieka chodzi, lecz o miejsce, ów kąt półmroku, dokąd nie sięgają promienie lata. Ale nie: Jankes wstał, skinął na stewarda, przeszedł na moment do salonu po szklankę wody
— obracało się w ślad za nim głowę, śledziło się go wzrokiem zza tiulowej zasłony dymu
— a migoczący i drżący cień, cieńniecień, arabeska światła oślepiającego i światła nieco słabszego, ten żywy fenomen optyki podążał w ślad za Amerykaninem, otaczał go jak wędrowny słup gorąca, wypaczający obrazy, mącący widoki. Ale wszystko to delikatnie, subtelnie, leciutko, na granicach sylwetki, na szwach oćmy. Spojrzało się po siedzących w palarni. Nie zwracali uwagi na skrytego w kącie pod palmą chudego Jankesa.
— Może my jednak w złą stronę spoglądamy
— rzekł WhiteGessling.
— Zapomnieli panowie, dlaczego w ogóle wybuchła ta wojna? Pierwszy konflikt z Japonją był o Mandżurję, w Chinach starły się ambicje Japonji i Rosji, o Koreę i strefy wpływów
— ale za drugim razem wszystko zaczęło się od gospodarki, od złóż tunguskich. I, proszę ja was, na tym też się skończy. Na terytorjum Rosji znajduje się sto procent światowych złóż tungetytu i zimnaza; Rosja kontroluje wszystkie prowadzące do nich szlaki handlowe. Czy można się dziwić, że Japończycy zaryzykowali wojnę dla przesunięcia granic traktatowych o kilkaset mil? Zwłaszcza że, Lód, nie Lód, to i tak wisiało w powietrzu: w tysiąc dziewięćset jedenastym odbudowali się już militarnie po pierwszej wojnie, upływały im akurat terminy rozmaitych umów międzynarodowych, no i, przede wszystkiem, musieli zdążyć, zanim Stany Zjednoczone Ameryki otworzą Kanał Panamski, żeby nie zostać wziętym w ogień z dwu stron. Ale przecież tu i tu na decyzje mają wpływ ludzie interesu. Wiecie panowie, ile wyniósł zeszłoroczny zysk Sibirchożeta?
— Anglik parsknął głośno i dmuchnął dymem pod sufit.
— Więc kto miałby korzyść w zabójstwie księcia Błuckiego? Oto kto: konkurenci spółek Sibirchożeta. Przegrani w boju o koncesje. Oni. To jest korzyść liczona na dziesiątki, setki miljonów rubli. Albo: cudzoziemskie firmy, którym załamałby się rynek po połączeniu Azji z Ameryką Linją Alaskańską. Póki trwa wojna z Japonją, budowa się wlecze, toteż są w miarę bezpieczni. Albo