— O?
— Ta kobieta, z którą podróżuje… Mógłby być jej dziadkiem.
— Nie są małżeństwem?
— On dit. Wymieniło się z doktorem porozumiewawcze spojrzenia.
— W podróży, gdy przez krótki czas obracamy się między ludźmi, których nigdy potem już nie spotkamy, pozwalamy sobie ukazać znacznie więcej prawdy o nas, aniżeli to mądre i przyzwoite
— rzekł doktor, także dusząc już papierosa.
— Jest w tym coś magicznego, to czas magiczny. Się uśmiechnęło się ironicznie.
— Więcej prawdy?
— Prawdy
— tej, którą znamy, i tej, której nie znamy. Konieszyn wstał, otrzepał marynarkę z popiołu. Pociąg właśnie zakręcał i doktor, zachwiawszy się lekko, oparł ramię o odsunięte drzwi sali bilardowej. Uniosło się spojrzenie. Nachylił się konfidencjonalnie.
— A Frau Blutfeld, proszę mi wierzyć, już nas wszystkich zdążyła dokładnie opowiedzieć z najgorszych stron. Jeszcze czknąłkaszlnął przeciągle i odszedł. Zostało się w palarni, dopóki las brzozowy za oknem nie zmienił się w zaczątki mieszanej tajgi, a słońce nie odpłynęło z asymetrycznego świetlika w dachu wagonu. Teraz to ucieczka do przedziału i samotne spędzenie dnia w zamknięciu nie wchodziły w grę: każda minuta między ludźmi, każda wymiana zdań z innymi pasażerami, każdy papieros wypalony w palarni Luksu
— utrudniały wyjście z hrabiego GyeroSaskiego; a przecież była to taka sama klatka i to samo zwierzę skowyczało za jej prętami
— gdy śniadało się na srebrze i porcelanie, gdy wygłaszało się kazania narodowe. Książeczka nosiła tytuł Sytuacya Rosyi w historyi, czyli co Polak każdy o wrogu swem wiedzieć winien, a napisał ją Filip Gierosławski na krótko przed zesłaniem; do zabójstwa Dmowskiego cieszyła się nawet sporą popularnością. Czytało się ją, oczywiście
— ale że aż tak dobrze zaległa w pamięci… Czy można było przewidzieć, że hrabia GyeroSaski okaże się zatwardziałym patrjotąrusofobem? (Przynajmniej nie jest pozbawiony poczucia humoru). Czyimi jednak słowy miał się posłużyć, skąd, od kogo, z jakiego cienia zaczerpnąć te słowa
— słowa, które, gdy wypowiedziane na głos w obecności innych ludzi, okazały się jego prawdą najprawdziwszą
— skąd przybył ów hrabia GyeroSaski, który na gniew carskiego oficera odpowiada leniwą ironją, swobodnym ruchem dłoni z papierosem? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem ojca, a w podróży
— podróż to czas magiczny. Odszyfrować list! W korytarzu wpadło się na chudą gruźliczkę.
— Przepraszam.
— Przepraszam.
— I światło nagłego rozpoznania w oczach, odruchowa serdeczność.
— Myślałam, że nikt więcej z Polski tu z nami nie jedzie…!
— Panna i ciotunia, jak rozumiem.
— Tak, będzie nam bardzo przyjemnie, jeśli…
— Benedykt Gierosławski.
— Ucałowało się jej dłoń. Dygnęła niezgrabnie w wąskiem przejściu.
— Jelena Muklanowiczówna.
— Bogu dziękować, już się tu mało nie pożarłem z jednym dworskim sałdatem, po tygodniu w takiem towarzystwie chybabym oszalał.
— Zachichotała.
— Pani Blutfeldowa nam…
— O Boże!
— się wyrwało się.
— To ja uciekam!
— Ale proszę się na obiad przy naszym stole
— Ciemne oczy malowała mocną henną, przez to jej cera zdawała się tem bardziej bladą, na granicy śmiertelnej anemji. Się zatrzymało się na moment z kluczem już w drzwiach przedziału, z dłonią na klamcezłotej gałązce wrzosu, gdy uderzył piorun złych skojarzeń: pani Blutfeldowa
— hrabia GyeroSaski
— pozornie przypadkowe spotkanie sam na sam
— panna, kawaler, ciotka cwana
— pięć dni do Irkucka w jednym pociągu. Potrząsnęło się głową, się zaśmiało się. Opisać Julji całą tę historję, będzie wniebowzięta. Otworzyło się okno, wyjęło się notes w płótno i gumę oprawny. List piłsudczyków był włożony stronę dalej, niż się go zostawiło. Przygryzło się wargę. Ktoś włamał się do przedziału i przeszukał rzeczy. A cóż bardziej interesującego dla szpicla od tajnej, zakodowanej wiadomości, która w tak oczywisty sposób jest tajną, zakodowaną wiadomością? Na drzwiach, na zamku
— najmniejszego śladu. Fachura. Usiadło się, rozwiązało się do reszty krawat, uspokoiło się oddech. Zza ścianki atdielienja dochodziły przytłumione głosy Mr. & Mrs. WhiteGessling. Ci, co się włamali… Jeśli sami nie znają klucza
— jaka jest szansa, że złamią szyfr jeszcze na trasie Ekspresu Transsyberyjskiego? Wiozą ze sobą w tym celu specjalistę? Wątpliwe. Cmoknęło się pod wąsem. A zatem: kto pierwszy. Rozum przeciwko rozumowi. Odkręciło się Eyedroppera, strzepnęło się stalówkę. Może Zygmunt miał rację i to prowokacja ochrany, a szyfr jest tylko po to, żeby się nie wiedziało, iż wiezie się tu osobiście swój wyrok śmierci
— a może za tym dysalfabetycznym bełkotem naprawdę kryje się tajemnica ojca. Kto w takim razie się włamał, jeśli nie pan Blizna lub pan Baleroni Kark? Ukryty między pasażerami pierwszej klasy wyznawca świętego Marcyna? Pióro podskakuje nad kartką i sadzi kleksy do rytmu pędzącego pociągu, taptaptapTAP. W głowie rebusy i spiski, w sercu zimny strach, a za oknem Rosja rozsłoneczniona, Hospodi pamiłuj.
O potędze wstydu
— Panie hrabio! Tutaj!
— wołała Frau Blutfeld. Książę BłuckiOsiej skinął przyzwalająco. Się zatrzymało się w pół kroku. Panna Muklanowiczówna zrobiła zawiedzioną minkę. Wzruszyło się z rezygnacją ramionami i zawróciło się do książęcego stołu. Nastąpiły ukłony i wymiany rytualnych uprzejmości. Nie miało się pojęcia, jakie dokładnie formy obowiązują wobec książąt rosyjskich, przyjęło się więc zasadę surowej małomówności, zawsze bezpieczną. Steward podsunął krzesło. Zupy chlupotały w wazach, miskach i talerzach, gdy Ekspres podskakiwał na spojeniach szyn. Obok Blutfeldów, których obecność nie powinna chyba dziwić w żadnem towarzystwie, przy stole książęcym zasiadł także niemłody czynownik o krogulczem spojrzeniu lekko skośnych oczu. Pani Blutfeld przedstawiła go jako radcę Dusina (tajnego i nadzwyczajnego, oczywista). Na wszystko i wszystkich spoglądał z inkwizycyjną podejrzliwością
— na bursztynowy zegar ścienny wybijający godzinę obiadu, na consommé z djablotkami i krutonami, na kawior astrachański, na nie dosyć białe rękawiczki serwującego go kelnera i na węgierskiego hrabiego. Rozmowa obracała się wokół mody, brzydka jak noc księżna starucha obmawiała z Frau Blutfeld zachodnią dekadencję, temat to zawsze aktualny.
— A w Paryżu, widziała pani? To już przechodzi ludzkie pojęcie! Jakiż wzór one młodzieży przedstawiają, gorsety wtem wszystkie wyrzuciwszy? Żadnego wyczucia stylu, elegancji ani zdrowej linji choćby, nic
— nie trzyma to kroju ni fasonu, spódnice wiszą jak na strachach na wróble, talja zupełnie gdzieś zgubiona, i garbią się wszystkie, jak to wygląda!
— W Berlinie i Stuttgarcie z początku też się tak nosić chcieli; dzięki Bogu, przeszło im. Ale, Wasza Wysokość, dwa lata temu byliśmy w Italji
— a tam otóż taka właśnie moda, jeśli zwać ją modą, doprawdy!
— Żeby jeszcze się to jakoś prezentowało… Ale najgorsze, że człowiek wyjdzie na ulicę i nie wie, gdzie oczy podziać, co rzec dziatkom, szczyt nieprzyzwoitości, kostka i pół łydki, do kolana czasami, podniesiesz wzrok, a tu znowuż buzia pod fryzurą jakąś przeciwkobiecą zupełnie, mało do skóry nie przystrzyżoną, sama widziałam