— a jak jeżdżą na welocypedach, w spódnicach ciętych
— no a gdy zatrzymaliśmy się w Les Terreaux w Lyonie, nie uwierzy pani, w jakich strojach dziewczęta grywają tam w tenisa! Książę znosił to w milczeniu. Zapewne ani Herr Blutfeld, wchłaniający zawiesisty barszcz z wydajnością pompy strażackiej, ani radca Dusin, który przyglądał się każdemu kawałkowi brokuła z czterech stron, zanim uniósł go ostrożnie do ust, nie oferowali wiele okazyj do interesującej konwersacji.
— Zatem
— westchnął melancholijnie książę, umoczywszy wąsy w zupie rybnej
— to pan chciał się bić z naszym kapitanem o pryncypia polityczne? Spojrzało się z przerażeniem na Frau Blutfeld.
— Zaszło nieporozumienie, Wasze Sijatielstwo, wyolbrzymiono drobną różnicę zdań. Pani Blutfeld pochwyciła to spojrzenie i pośpieszyła z pomocą.
— Pan hrabia podróżuje incognito
— oznajmiła swoim alarmowym szeptem.
— Prosił mnie, żebym nie wymieniała nazwiska GyeroSaskich. Książę wydął wargi, zaciekawiony.
— No i spójrz, moja droga
— rzekł do małżonki, nie podnosząc oczu znad talerza
— oto jest kobieca dyskrecja: nie mógł wybrać lepszej powierniczki. Gertruda Blutfeld nie wiedziała, czy się obrazić, czy udać obrażoną, czy udać, że nie rozumie ironji księcia, czy też rzeczywiście jej nie zrozumiała
— zacisnęła wargi, nie rzekła już nic.
— GyeroSaski z Prus, no tak
— mamrotał tymczasem książę. Musi mieć blisko siedemdziesiąt lat, pomyślało się, ale trzyma się staruszek nieźle. Dwa ogromne pierścienie z kamieniami szlachetnemi i bardzo lśniący order na sercu stanowiły jedyne wskazówki wysokiego urodzenia. Lewa ręka drżała mu lekko, gdy ciężkiemi sztućcami operował. Czy istotnie sprawniejszego negocjatora nie mógł car wysłać na rozmowy z Japończykami? Kapitan Priwieżeński zapewne zaśmiałby się szyderczo: a co w pałacowych decyzjach ma do rzeczy sprawność umysłowa?
— Ci pruscy junkrzy, co pożenili się z dunajskiemi rodami, siedzą teraz na pięknych majątkach, wasza familja trzyma chyba też wsie pod Kownem, prawda? Kto to, ach
— Piotr Dawidowicz Korobiel sprzedał wam kawał ziemi za naszemi lasami w Iłłukszowskiem, byłeś tam kiedyś, młodzieńcze? Nie pamiętam, żebym lepszych miodów próbował, miody to Polakom wyśmienite się udają, trzeba przyznać.
— Bogata rodzina
— odezwał się Dusin, mrużąc ślepia.
— Naprawdę, przesadza Wasze Sijatielstwo.
— Ach, przecież wizytowaliśmy Tódora Gyero w Wiedniu wiosną zeszłego roku, pamiętasz, moja droga, tuż po skandalu u Prünzlów, co to ten południowy skrzypek rzucił się z okna i połamał ręce i nogi, powiadam wam, Boży palec jest w podobnych tragedjach, nic nie dzieje się bez morału: mamił i zwodził niewiasty cnotliwe swoją sztuką zmysłową, teraz nigdy już skrzypiec ni smyczka w dłonie nie ujmie. Tódor odnawiał właśnie swój dworek pod Gödöllő, stanęliśmy u Wierszynów
— odnowił go w końcu, prawda? Pięknie musi wyglądać latem.
— Owszem
— mruknęło się, spuszczając głowę nad talerz.
— Latem zwłaszcza.
— A córka grafa Gyero wychodzi za von Kuszla, on jest trzeci czy czwarty kuzyn dla przyrodniej siostry mojej żony, po linji Battenbergów, czyli poniekąd spokrewniony także z Gasudariem Impieratorem
— kiedyż te zaręczyny ogłoszono, w kwietniu, w maju? W maju, byliśmy wtedy na Krymie, lało zresztą bez przerwy, młody von Kuszel wydaje się sympatyczny i mądry nad wiek, to u nich rodzinne, krew szybko dojrzewająca, non?
— Mhm… nie znam go za dobrze.
— W ogóle przyzwoici ludzie, ufundowali szpital po epidemji w jedenastym, widziałem w sieni tablicę dziękczynną, wy też tam widniejecie, hę?
— Na pewno.
— Nic nie dzieje się bez morału
— ciągnął rozgrzany książę Błucki, krusząc sobie do wina suchary, ile mu zębów zostało, czy zostały jakieś w ogóle, poruszał dolną szczęką jakby jej kości przegniły już do konsystencji gumy, jedząc w identyczny sposób, co stary Uczaj, który zawsze kroił sobie kozikiem na drobniutkie kawałki jabłka, placki i mięsiwa, tylko tak mógł je przełykać, nie gryząc.
— I to powiadam ci, młodzieńcze, że wszystko złe, co robisz i mówisz, prędzej czy później wraca do ciebie i daje ci w twarz jak zdradzona kobieta, a dlaczego, a dlatego, że podobieństwa się przyciągają, rzeczy podobne szukają się wzajem, czy zastanawiałeś się, czemu to zawsze tak się układa
— w miastach: dzielnicami, ulicami, ludzie tacy i tacy, zaułek złodzieji, pasaż nożowników, bulwar panien lekkich, i dzielnica kupców, i dzielnica urodzonych, a jak biją dzwony świątyń, to też staniesz i posłuchasz, na ucho trafisz od cerkwi do cerkwi; i tak samo w każdem towarzystwie, czy pamiętasz szkołę, jeśli cię do szkół rodziciel syłał, albo wojsko, gdziekolwiek zbierzesz ludzi różnej proweniencji i różnej eksperiencji życiowej, tak zaraz się zaczną sami mieszać, szukać wzajem, łączyć i ściągać ku sobie, podobne do podobnego, inne do innego, i patrzysz: tu masz awanturników i rozrabiaków, tu masz krętaczy i podlizusów, tam dusze szlachetne, tam marzycieli. I tak samo w życiu, nic nie dzieje się bez morału, człowiek prosty i prawego serca nie znajdzie się nagle między złoczyńcami i nie uświadczysz morderców zatwardziałych bytujących szczęśliwie między poczciwcami, tak wszystko wraca do ciebie i układa się w moralnej symetrji, złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa, o tym powinieneś był wiedzieć, młodzieńcze, kimkolwiek jesteś, bo Piotr Dawidowicz żadnego majątku w Iłłukszowskiem nie sprzedawał, nie znam i nie słyszałem nigdy o madziarskim rodzie Gyero, a tem bardziej nie odwiedzaliśmy ich w Wiedniu, von Kuszel wabi się jeden z moich chartów, a niech mnie kule biją, jeśliś ty, nicponiu, w życiu dał kopiejkę na jakie dobroczynne dzieło, nie mówiąc o fundowaniu szpitali, i precz sprzed moich oczu, zanim każę cię obić i z pociągu wyrzucić, łotrze bezczelny, khm, khm, czy mógłbym prosić do deseru filiżankę grzanego mleka z odrobiną masła i miodu spadziowego, dziękuję. Spłonąć teraz, od głowy, twarzy czerwonej i ust rozciągniętych w przymilnym uśmiechu sabaczym, do palców rozdygotanych jak w napadzie febry, bijących o stół i półmisek, szarpiących obrus, sczeznąć na miejscu w czarny popiół, żeby nie musieć patrzeć im w twarze, nie musieć słyszeć ich szeptów, bo nagle wielka cisza objęła wagon restauracyjny i wszyscy skupili uwagę na książęcym stole, książę nie podnosił przecie głosu, ale czy znajdzie się tu ktoś, kto nie słyszał jego słów, słyszeli wszyscy
— spłonąć! Lecz ogień nie uderzył. Gorączka pali bez płomienia. Mówią coraz głośniej
— słowa nie do rozróżnienia, zbyt mocno wali serce, huczy krew w uszach. Co mówią
— wiadomo. Teraz nadszedł czas na czyn prawdziwie heroiczny, trzeba zrobić to, co ponad siły człowieka. Opuścić ręce, cofnąć stopy, podnieść się, podźwignąć tu łów i odsunąć krzesło, wszystko ze wzrokiem skierowanym prosto w dół, ku czeluściom piekielnym, obrócić się, postąpić krok w bok i do przejścia i