— Mało się nie rozpłakało się, wargi już zaczynały drżeć i wibrował pod skórą jakiś muskuł między podbródkiem i policzkiem, łzawiły oczy. To jest ponad ludzką moc! Wstyd zgniótł krtań i tchawicę, gardło wyschło w kilka sekund, nie można przełknąć śliny, nie można złapać tchu, coś dusi w piersi, ciśnie płuca
— jakże się tu ruszyć, skąd wziąć energję, ramiona jak kamienie, nogi jak z ołowiu. Nie da się. Dłonie trzęsły się coraz mocniej, spadł na podłogę potrącony kciukiem widelec. Wysilony oddech przypominał rzężenie rannego konia, ślina ciekła z kącika ust, ale nie było się w stanie kontrolować nawet ust
— przede wszystkiem ust. Szarpnęło się lewą nogę. Krzesło szurnęło po dywanie. Pani Blutfeldowa wstała, żeby dać miejsce. Czy możliwe większe upokorzenie! Szloch budził się w piersi. Spłonąć! Szarpnęło się nogę prawą. Uda nie posłuchały, trzeba się podeprzeć na podłokietnikach. Za pierwszym razem dłonie się ześlizgnęły, za drugim też, dopiero trzecia próba
— i stanęło się na nogi. Teraz krok w lewo. Czy nie ugną się kolana. Czuło się dygot łydek, straszne wrażenie, gdy własne ciało wymyka ci się spod kontroli i zapada się pod tobą jak domek z kart, dygot szedł do podudzi i drżały nawet mięśnie brzucha. Zrobiło się ten krok i omal nie zakrzyknęło się z ulgi. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się. I z uśmiechem wypalonym na obliczu postąpiło się drugi, trzeci, czwarty krok
— stewardzi schodzili z drogi, siedzący odsuwali się z krzesłami, prawadnik otworzył drzwi
— piąty, szósty, siódmy
— w ciszy
— już blisko, już zaraz zniknie się im z oczu, ucieknie spod spojrzeń. Tymczasem jeszcze odbicie w szybie, ostatni obraz jadalni ponad ramieniem: wszyscy patrzą. Się uśmiechało się. Nawet gdy trzasnęły za plecami jedne i drugie drzwi, gdy przeszło się na korytarz kolejnego wagonu i tym korytarzem do końca, i wagon za wagonem, już biegnąc, trącając barkiem odrzwia i odpychając ludzi, którym nie można zajrzeć w twarz, i dalej, do salonki, przez palarnię i salę bilardową, i do wagonu wieczornego
— ucieczka paniczna
— przez pustą oszkloną galerję, ale to nie wystarcza, przeklęty uśmiech nadal nie chce zejść z twarzy, przyjdzie zdrapywać go paznokciami, nożami, szkłem tłuczonem, więc jeszcze dalej, żelazne drzwi na podest widokowy, zablokowane
— wyważyć. Wypadło się na świeże powietrze, w blask popołudniowego słońca i hałas wielkich maszyn pędzących po szynach, wprost na
— Osiłek z blizną dusił inżyniera Dragana, przyciskając go kolanem do metalowego siedziska i miażdżąc w kwadratowych łapskach jego szyję. Obok na wagonowym tarasie leżał drugi ochrannik, ten o azjatyckiej fizjognomji
— z roztrzaskaną czaszką. Łapiąc dech szeroko otwartemi ustami, stało się i patrzyło. Oni zamarli w śmiertelnym uścisku
— ręce na szyji, ręce na rękach szyję ściskających
— obróciwszy oblicza nabrzmiałe ku drzwiom, tak zamarli w pół mordu, jak rzeźba antyczna, obraz mitologicznych zmagań: mocarz okrutny i ofiara, brutalna siła i bezsilna starość. Się cofnęło się o krok, na próg galerji. Na co Blizna obrócił głowę i z powrotem zabrał się do duszenia, gniotąc kolanem pierś Jankesa. Dragan jednak nie oderwał spojrzenia, umrze ze wzrokiem utkwionym w twarzy przypadkowego świadka
— nie może zawołać o pomoc, nie może wykonać gestu, może tylko patrzeć uporczywie. Oczy miał głębokie, ciemne. Postąpiło się drugi krok wstecz. Dragan patrzył. Czy przeklęty uśmiech spełzł w końcu z ust? Czy Amerykanin patrzył na ten uśmiech właśnie? Intensywność jego spojrzenia była zbyt wielka, nie pozwalała oderwać wzroku. Spod poły rozchełstanej marynarki Blizny wyzierała kolba rewolweru zapiętego w skórzanem olstrze. Dusiciel był o dobrą głowę wyższy, a ta marynarka mało mu nie pękła na barach herkulesowych. Szczerzył ciemne zęby, pot kapał z czubka jego krzywego nosa na czoło tracącego przytomność inżyniera. Uciekać, póki można! Lecz już niepodzielnie rządził wstyd. Wyjęło się z kieszeni garnituru złoconego Eyedroppera, odkręciło się skuwkę i z uśmiechem drżącym na szerokich wargach
— przyskoczywszy do Blizny
— wbiło się mu pióro w kark. Krzywonos ryknął i zwalił się na kolana, wypuszczając z uścisku starego Jankesa. Jedną ręką sięgnął do wystającego znad kołnierza Watermana, drugą
— po rewolwer. Kopnęło się go w tę rękę
— broń poleciała wysokim łukiem ponad balustradą, spadając za nasyp i zaraz ginąc z oczu. Dragan, kaszląc i szorując plecami po ścianie, podźwignął się na nogi. Wskazał wzrokiem ciało drugiego policjanta. Czy on także był uzbrojony? Się rzuciło się do trupa. Twardy kształt pod tkaniną
— targnąć za połę, strzelają guziki
— oto i skórzane szelki, olstro, czarna kolba. Wyjęło się zimny rewolwer. Dragan charczał coś niezrozumiale. Się obejrzało się. Blizna uciekał. Od wejścia do galerji był odcięty, drzwi do następnego wagonu, za podestem długim i sprzęgiem amortyzacyjnym, nie miały nawet klamki, zamknięte od środka
— to był już wagon służbowy, za nim zaraz tender i lokomotywa
— co więc zabójcy pozostało? Wdrapał się na wygiętą tu w kształt winorośli balustradę, złapał za krawędź dachu i wlazł nań za pierwszym podrzutem nóg, z małpią zręcznością, mimo krwi lejącej się po karku i kołnierzu koszuli; raz, dwa, jeszcze podzelowana podeszwa buta na tle błękitnego nieba
— i po Bliźnie. Wsunęło się długolufy rewolwer za pasek, pod kamizelkę i marynarkę, i skoczyło się na balustradę w ślad za Blizną. Nagle, gdy ramię i głowa znalazły się poza tunelem wybijanym w masie powietrznej przez lokomotywę, uderzył w nie zimny wiatr, rozfurkotał się luźny materjał garnituru, poczuło się szybkie szarpnięcia drobnych rączek, miękkie palce mierzwiące włosy i ciągnące za uszy
— wiatr, siła pędu, z jakim w powietrze uderza masyw Ekspresu. Drzewa i pola migały w rozmazanych smugach, już nawet nie impresjonistyczne obłoki kolorów, ale samo wrażenie obrazu i ruchu w obrazie, barwne światło letniej sielanki. Tylko niebo, ku któremu się zwróciło głowę, sięgając dachu, tylko niebo było spokojne, nieruchome, fotograficznie wyraźne. Mógł tam stać, czaić się tuż za krawędzią, by kopnąć w skroń pierwszego głupca, co łeb wystawi
— nie pomyślało się o tym. Ale nie stał, nie czaił się. Wpełzło się na dach jaszczurczym sposobem, z piersią przyciśniętą do brudnej płaszczyzny, z rękoma szeroko rozłożonemi. Blizna posuwał się na czworakach kilka metrów dalej, wiatr zawijał mu marynarkę na głowę, chłop szarpał się z nią, aż musiał się zatrzymać, by zsunąć ją z ramion
— poleciała w tajgę, łopocząc nad mijanemi wagonami i zielonemi koronami drzew, czarna flaga, strzęp kruczego skrzydła, piórko, punkt, zniknęła. Blizna coś krzyknął, nie dało się rozpoznać słów w szumie powietrza i huku pędzącego pociągu, w przeciągłem sapaniu parowozu. Krzyknąwszy, obejrzał się przez ramię, jak gdyby w odpowiedzi na ten skowyt otrzymał skądś ostrzeżenie. Ujrzało się wtedy, że Blizna oderwał był kawał materjału koszuli i obwiązał nim sobie całą szyję; lecz stalówka musiała wejść głęboko, ten prowizoryczny bandaż przesiąkł już krwią, czerwona plama rozlewała się po plecach Blizny. Krzyknął po raz drugi i rzucił się wstecz, obracając się na kolanach
— nie zobaczył wymierzonego w siebie rewolweru, więc to była jego szansa. Ale lewe kolano poślizgnęło się na tłustym brudzie pokrywającym dach wagonu i Krzywonos pojechał w bok, impet własnego ruchu obrócił go jeszcze tyłem do krawędzi, chciał się złapać nitów, nie sięgnął, buty wyjechały poza brzeg dachu, leciał coraz szybciej, wierzgając nogami, otworzywszy usta w komicznym wdechuwydechu, jak zarzynana ryba, pisklę głodne