— zsunęły się mu kolana, spadł. Ostrożnie się przesunęło się ku krawędzi. Blizna wisiał wczepiony obiema rękoma w zimnazowe okucia wysokiego okna. Czy widzieli go pasażerowie? Bandaż odwinął mu się z szyji, wiatr porywał kropelki krwi, łopotała podarta koszula. Widziało się, jak drżą mu z wysiłku mięśnie ramion, bieleją palce, jak wykrzywia twarz w grymasach boleści. Uniósł wzrok, spojrzało się mu w oczy. Odwrócić głowę? Patrzeć, jak odpada i ginie? Coś zrobić, nic nie robić
— takie są czyny i zaniechania, ale co jest przed nimi, u źródła? Jeszcze nie zagasł ogień wstydu. Sięgnęło się i podało się mężczyźnie rękę. Leżało się potem, dysząc, głową ku Azji, nogami ku Europie, na wznak, i patrzyło się, jak pojedyńcze obłoczki żeglują przez błękit, nic poza nimi nie zmienia się na błękicie. No, od czasu do czasu przemykały w górze szare kłęby dymu z lokomotywy. Raz przeleciał ptak. Blizna dyszał jeszcze ciężej.
— Przeklętnik. Pokarz go, Boże. Oj, zdechnę tutaj.
— Ano.
— Ech, i takie życie, tfu.
— Nie trza było ręki przeciw przykazaniom boskim podnosić, tak i grzech wrócił do was na koniec.
— Prawdę mówicie, panie. Ale co robić. Człowiek służy, Car’Batiuszka rozkazuje.
— Car kazał wam zadusić Amerykańca? Nie gadajcie.
— Aa, wola zwierzchności, kto tam się wyzna, raz liedniaki, raz ottiepielniki, każdy w krzyk i groźby.
— A ów drugi
— nie był z ochrany? Od księcia może?
— Pies lizał księcia. Żeby tamten wagon nie wyszedł z Peterburga zapieczętowany
— ale gówno.
— Znaczy
— na Amerykańca?
— Jaki on tam Amerykaniec. Czort piorunownik. Ojcze niebieski, wszyscy święci, już mnie chwyta, kch.
— Nie ruszaj się.
— Pobłogosławcie mi, panie.
— A co to ja, pop, żeby ludziom błogosławić?
— Pop, nie pop.
— Samem cię przecie
—
— Ale zawsze jakoś to lżej z dobrem słowem. No.
— Jak was zwą?
— Wazow Jurij Daniłowicz, kch, po matce Wasylisie z Marczików, z Borysowa.
— Wierzę, Jurij, że mogłeś był zostać dobrym człowiekiem.
— Tak. Tak.
— Dyszał coraz szybciej, dobiegał mety.
— To prawda.
— Nie ma we mnie łaski od Boga, by błogosławić ci w Jego imieniu według tego, kim jesteś, i nie ma we mnie łaski od ludzi, by błogosławić ci od ludzi podług tego, coś im uczynił, jedyną łaską obdarzyłeś mnie ty sam, prosząc o to błogosławieństwo, daję ci je zatem ze szczerego serca: obyś z tą samą pokorą stanął przed Panem. I o wybaczenie proszę.
— Kchr. Boże mój. Nie pozwolili. Tak. Obróciło się głowę w lewo. Na odległość ciepłego oddechu miało się jego otwarte oczy
— już puste. Wiatr porywał ślinę z rozchylonych ust Jurija. Umarł z dłońmi zaciśniętemi na swojej szyji, w takim samym krzyżowym chwycie, jakim dusił był starego inżyniera. Po niebie przepływały białe obłoczki jak kleksy mleka w atramencie. Złoty Eyedropper musiał był wejść w tętnicę
— nie w tętnicę, chłop wykrwawiłby się od razu
— ale z każdym ruchem, z każdym jego wysiłkiem wbita stalówka, jakiś stalówki ułamek
— otwierał ranę, i tak serce stopniowo wypompowało życie z Jurija. Z lasów podrywały się spłoszone przejazdem Ekspresu klucze kaczek, warkocze dymu z wysokiego komina parowozu wiły się z prawej i lewej, skręcając, w miarę jak zakręcały tory… Co zdarzało się rzadko, pociąg sunął prosto na wschód; gdy wszakże zakolebał się i przechylił na wirażu, trzeba się było łapać nitów, wpierać szeroko rozłożonemi rękoma w nagrzaną przez słońce blachę. Trup natomiast jeździł po dachu swobodnie. Prędzej czy później spadnie. Myślało się, że zaraz pojawi się tu obsługa, Dragan przyprowadzi pomoc, przybiegną ochranniki z drugiej klasy, wyroją się ze swoich przedziałów pasażerowie, wielki skandal i sensacja, może nawet naczalnik zatrzyma pociąg, czekało się tego szarpnięcia, czekało się ich krzyków i nawoływań. Nadaremno. Sięgnęło się do kieszonki kamizelki
— zegarek wskazywał absurdalną godzinę, zgnieciony. No więc co? Zejść tam i
— i
— spojrzało się na garnitur, niegdyś biały, teraz brunatnoszary, w smugach czarnej mazi, z rękawem rozerwanym i na dodatek umoczonym w Jurijowej krwi
— i w tym garniturze, łachmaniarz zasmarkany, tak ma się im stawić czoło? Hrabia! Przecież to klątwa jakaś jest. Nic nie dzieje się bez morału. A bodaj was…! Złorzecząc i gryząc wargi, ściągnęło się z palca sygnet z Korabiem w heliotropie
— zszedł gładko po warstwie śliskiego brudu
— i cisnęło się go precz. Podskakując, potoczył się po dachu wagonu. Ale nie tak łatwo się wyzwolić, to tylko gest pusty. Bo dlaczego nie zaprzeczyło się na samym początku? Dlaczego nie naprostowało się WhiteGesslinga, Blutfeldowej, lecz pozwoliło się róść konfabulacji, aż istotnie stała się nie do wyprostowania? Nie ma ucieczki od wstydu, jak tylko w inny wstyd. Nawet na dachu pędzącego przez tajgę Ekspresu Transsyberyjskiego, w jedynem towarzystwie trupa, pod wielkim błękitem i Słońcem wysokiem, nawet tu się kuli się, z kolanami podciągniętemi pod brodę, czołem opuszczonem, zaplecionemi kurczowo ramionami, zapiekły w szlochu suchym, się trzęsie się w rytm pociągu i rytmowi wbrew, w dreszczach niepowstrzymanych
— ze wstydu. Aż pociąg począł zwalniać, dymy i światła pokazały się w oddali przed parowozem, na tle majaczącego na horyzoncie niskiego zarysu gór
— kolejna stacja Transsibu, Swiecza albo Kotielnicz, nie ma na co czekać, teraz czy potem, wsjo rawno, trzeba zejść, wrócić do przedziału. Zsunęło się ostrożnie na balustradę i zeskoczyło się na podest widokowy. Po zwłokach drugiego ochrannika nie pozostał ślad. No, ślad był: kilka kropel krwi. Może jednak przeżył? Zdjęło się marynarkę, wywróciło się ją na lewą stronę i, zwiniętą, przełożyło się przez przedramię pod mostkiem
— powinna zasłonić najbardziej ubrudzone fragmenty koszuli, kamizelki i spodni. Przygładziło się zmierzwione przez wiatr włosy (na palcach tłusty brud miast brylantyny). Dłonie nadal się trzęsą i głowa, zdradliwie lekka, kołysze się jak latawiec na bryzie. Spokój, spokój, spokój. Jeszcze głęboki oddech… Klamka. W galerji nie było nikogo. Podeszło się do zasuniętych drzwi sali kominkowej, przyłożyło się do nich ucho. Głos, głosy, kobiecy, męskie. Może przeczekać tutaj? W końcu sobie pójdą. Albo właśnie wejdą do galerji. Odkryją, przyczajonego w kącie. Nie ma ucieczki. Szarpnęło się podwójne drzwi i weszło się do środka. Czarna oćma spadła na oczy, smoła węglowa wlała się pod powieki. W jednolitej ciemności dygotały połamane na ścianach i suficie wagonu świecienie kilkunastu osób i kilku mebli: okrągłego stolika, krzeseł. Najbliższa stolikowi sylwetka w ćmietle
— postać kobiety
— wskazywała wyprostowaną ręką na przeciwległą ścianę. Tańczył na niej świecień wysokiego mężczyzny. Ćmiatło oblewało wszystkich i wszystko, zamazując krawędzie, topiąc w mroku kształty i spłaszczając bryły. Jedyną pewną informację dawały właśnie świecienie: zmienne, rozedrgane, zdeformowane rzutem na nierówne płaszczyzny