Выбрать главу

— ale policzalne, widoczne dla ludzkiego oka. Mężczyzna przy ścianie uniósł dłoń, zapewne poprawiał okulary. Kobieta przesunęła ręką nad stolikiem, rzucając na sufit wielki zablask, który na moment wszystkich oślepił, aż się targnęli odruchowo wstecz i odwrócili głowy, co z koleji tem bardziej rozzuchwaliło ich świecienie, i przez chwilę świetliste sylwetki skakały po ścianach, łopocząc ramionami jak niedołężne anioły. Po sali przepłynęła fala szeptów rosyjskich, niemieckich i francuskich.

— On!

— zawołała księżna Błucka.

— Powie, co to było!

— Une créature de la vérité

— rzekł Jules Verousse, odsuwając się od ściany i ogromniejąc w swym świecieniu niczym biała skaza na gwałtownie wywoływanej fotografji.

— Potwór tronie die Dunkelheitmat nad nad nad maszyny. Się cofnęło się ku galerji. Chciało się wyjść niepostrzeżenie, ale trąciło się plecami drzwi, opadła ręka z marynarką i spod niedopiętej kamizelki buchnął na salę snop zimnego ognia, jakby to smok w jelitach ukryty ryknął wtem przez pępek płomieniem siarczystym. Spojrzało się z przerażeniem na brudną westkę, sięgnęło się dłonią

— weszła w ogień jak w miękki strumień wody, blask przebijał palce, prześwietlał paznokcie, skórę, ścięgna i mięśnie, naczynia krwionośne, dłoń zawisła w nim jak oranżowa galareta, rzucając różowe poblaski na pół sali. Pomyślało się o owych malunkach dewocyjnych, na których Chrystus Pan otwiera swą pierś, z przebitego serca biją w skupio  nych wiązkach promienie złociste. Wszyscy uczestnicy seansu zamarli, kobiety i mężczyźni, siedzący, stojący, wokół stolika, pod ścianami, teraz naprawdę oślepieni, zaciskając powieki, osłaniając twarze

— ich suknie o bardzo długich rękawach, z riuszkami, gipiurami i gorsami wysokiemi, pod medaljonami i kameami, kołnierzyki sztywne koszul, wywinięte w strome karczki kołnierze sukni, zaciśnięte wokół szyji krawaty plisowane i gładkie, aksamitne i fularowe, krawatki jedwabne, żaboty i rabaciki batystowe, kokardy i tiule, spinki złote, srebrne i jantarowe, koralowe cygarniczki i kościane fajki, białe mankiety, białe plastrony, w obejmie ciemnych renwersów surdutów i marynarek, z wełnianych deuxpieces i tweedowych anglezów trzyczęściowych, z trójkątami chusteczek na piersi, z błyskiem dewizek, błyskiem szyldkretowych lorgnons, monokli i binokli mocowanych długiemi łańcuszkami do tych sztywnych kołnierzyków

— zbiorowy portret Europejczyków Anno Domini  wypalony pod powiekami jak w wybuchu fotograficznej magnezji. Ktoś krzyknął, ktoś się przewrócił, jedna panna zemdlała, osuwając się bezwładnie na krześle. Sięgnęło się prześwietloną dłonią w głąb ognia, zarazem na powrót zakrywając kamizelkę marynarką. Palce zacisnęły się na kolbie rewolweru. Nie na długo powróciła ciemność

— księżna zaraz zdusiła ćmieczkę i wieczorne słońce zalało wagon. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się.

O piórach i rewolwerach

Był chłodny w dotyku, pokryty perlistą rosą, a w silniejszem świetle mienił się na krzywiznach i krawędziach wszystkiemi barwami tęczy

— po tym najłatwiej rozpoznać metale zimnazowe. Obracało się go w rękach z przesadną ostrożnością: nigdy wcześniej żadna broń palna w te ręce nie trafiła. Był lekki, to pierwsze zaskoczenie. Się obmyło się pobieżnie w przedziałowej umywalce (na wyprawę do łazienki przyjdzie pora za parę godzin, gdy wszyscy posną), ale i tak odciski palców pozostawały na gładkiej stali. Mimo tęczowych refleksów i powidoków samo zimnazo było jednolicie czarne

— lecz wypolerowano je do tak lustrzanej czystości, że dało się na nim policzyć linje papilarne kciuka, gdy spoczął na moment na kurku. Kurek miał kształt skorpiona o długim, wzniesionym do ukąszenia ogonie; odwodziło się i opuszczało właśnie ten ogon, skorpion uderzał w spłonkę złączonemi szczypcami. Zresztą cały rewolwer wyglądał jak zaprojektowany przez francuskiego miłośnika art nouveau, drogie cacko wykonane na indywidualne zamówienie; to było drugie zaskoczenie. Asymetryczna rękojeść okazała się spiralnym splotem węża, który na koniec, u dołu, otwierał paszczę, ujawniając parę kłów i zawinięty język

— mię  dzy temi kłami i językiem można było przewlec rzemień, zawiesić stalowy pierścień. Osłona na spust składała się z kilku łodyg kwiatów, których kielichy przechodziły bezpośrednio w komory bębenka. Komór było pięć. Bębenek nie wysuwał się w bok

— żeby go załadować, należało złamać rewolwer wpół. Zajrzało się do wnętrza komór, wyjęło się i włożyło naboje: matowoczarne, o tępych, niemal płaskich czubkach. Zapaliło się lampę i przyjrzało się im pod żarówką. Wokół podstawy każdego pocisku biegł delikatny grawerunek, trzy litery: ∏. P. M. i liczby trzycyfrowe: , , , , . Przyjrzało się dokładniej samemu rewolwerowi. Długa lufa odlana została w kształt kościstego gada, jakiegoś jaszczurczego stwora o kolczastym grzebieniu, który piętrzył się mu wzdłuż kręgosłupa, by nad karkiem wystrzelić wysoko naroślą jak pochyłym rogiem

— to była muszka. Jaszczur nie miał oczu, a szeroko otwarta gęba

— wylot długiej lufy

— prezentowała pełny garnitur ostrego uzębienia

— starannie wyszlifowanego na krawędzi lufy, kieł po kle. Szponiaste łapy gad trzymał przyciśnięte do łuskowatego brzucha. Na tym brzuchu wygrawerowano tuzin liter układających się w jedno słowo:

Гроссмейстер

Złożyło się Arcymistrza, zawinęło się go w brudny ręcznik i schowało na dno walizy. A jeśli znowu zakradną się przeszukać przedział? Się zawahało się. Nie ma wyjścia, trzeba zawsze zabierać go ze sobą. A wtedy znowu wybuchnie zimnym ogniem w najmniej spodziewanym momencie… Trzykrotnie pukano do drzwi atdielienja, po raz czwarty zapukał prawadnik, ogłaszający porę kolacji. Nie otwierało się nikomu. Zostawiło się w zamku przekręcony klucz, by prawadnik nie mógł z drugiej strony otworzyć swoim. Na okno zaciągnęło się zasłony, żeby nie zajrzał też nikt w czasie postoju. Stukający do drzwi opowiadali się wylewnie, przekonując do otwarcia

— najpierw oczywiście pani Blutfeld, potem panna Muklanowiczówna, potem radca Dusin. Ten ostatni na odchodnem wsunął pod drzwi wizytówkę z zapisanym na odwrocie numerem przedziału. Gertrudzie Blutfeld zależało oczywiście na materjale do plotek, Jelena przybyła z niezgrabnem pocieszeniem, ale radca Dusin

— Dusin nie zjawił się w swoim imieniu, lecz w imieniu księżnej Błuckiej, która najwyraźniej domagała się wyjaśnień od intruza, co zsabotował jej seans. Nikt natomiast nie pytał o martwych lub zaginionych funkcjonarjuszy ochrany. Ponieważ zegarek nie działał, odmierzało się czas podług zamieszczonego w Putiewaditielu rozkładu jazdu Transsibu. Pociąg stanął w Wiatce, musiała zatem minąć dziesiąta wieczorem. Około pół do jedenastej zapukał inżynier Dragan.

— Pan tam jest

— powiedział w pozbawionym śladu akcentu niemieckim.

— Pan mnie słyszy. Uratował mi pan życie. Wypatrywałem pana na kolacji. Proszę otworzyć. Nie będę tu stał. Uchyliło się drzwi. Pchnął je i wszedł do przedziału. Odstąpiło się