— był wyższy o dobre kilkanaście centymetrów, zmuszał do zadzierania głowy. Odległość, w jakiej człowiek się podświadomie układa względem drugiej osoby, nie zależy od jej tuszy ani wzrostu, lecz od kąta spojrzenia między nimi. Dzieci i kobiety wykazują większą tolerancję; mężczyźni natomiast szukają nieustannie dobrej pozycji niczym owi rewolwerowcy z westernowych widowisk w kinematografie. Nauka o duszy, gdy powstanie, powstanie na bazie stereometrji. Zamknął za sobą drzwi, poczem wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złamanego Watermana.
— Proszę. Był śmiertelnie poważny, ani mięsień drgnął mu na twarzy; gest niósł przecież z sobą jakiś uroczysty formalizm. Przyjąć, nie przyjąć, cokolwiek się uczyni, będzie to miało znaczenie większe niż to, które można wypowiedzieć w języku drugiego rodzaju. Dragan czekał z wyciągniętą ręką.
— Dziękuję. Usiadło się na zaścielonem posłaniu, obracając kalekiego Eyedroppera w palcach brudnych. Absurd sytuacji był w pewien sposób uspokajający. To prawda, uratowało się temu człowiekowi życie. Jest wdzięczny, musi być wdzięczny, ma dług wdzięczności, jest dłużnikiem. Jakież to… krępujące. Uniosło się spojrzenie na Amerykanina, by zaraz je opuścić
— stał i patrzył z góry, chwiejąc się lekko w rytm pociągu, w nieskazitelnym dwurzędowym garniturze barwy popiołu, z szeroką, białą chustą zawiązaną na szyji, wyprostowany, chorobliwie chudy, o oczach jak dwa kawałki węgla wbite pod łuki brwiowe. Przechyli głowę i zalśnią jaśniej, nagle prawie szarobłękitne.
— Naciągnął się krwią
— mruknęło się pod nosem. Usłyszał.
— Pióro zwyciężyło miecz
— zaśmiał się chrapliwie.
— Gdzie on jest?
— Co?
— Zabrał pan go Michaiłowi. Wszyscy w pociągu mówią o aniele w ćmietle, an angel in shlight.
— Nie posiadam żadnego anielskiego oręża. Co się stało z ciałem Michaiła?
— Drogi panie, ocalił mi pan życie, ja nie pytam, co zaszło potem na dachu. Cień tego człowieka znowu wyczyniał dziwne harce, puchł i klęsnął, jakby ktoś go na przemian nadmuchiwał i wysysał zza Dragana; linja cienia i światła gięła się i wibrowała. Przygryzło się paznokieć kciuka.
— Pracuje pan dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Może chodzi o Linję Alaskańską. Rosyjscy konkurenci najęli sabotażystę, to dla pana ochrony dogoniło nas wczoraj w nocy tych trzech policjantów. Nie siedzą w drugiej klasie, nie wszyscy
— co najmniej jeden jedzie w wagonie służbowym za tendrem. To tam przenieśli ciało Michaiła, nie ciągnęli go przecież przez galerję i salę kominkową, nie wyrzucili z pociągu. Po co chodził pan na ten podest widokowy, skoro wiedział pan, że jest w niebezpieczeństwie? To była zasadzka, Michaił się zasadził na Jurija. Obaj z ochrany? Liedniacy i ottiepielnicy popierają różne spółki syberyjskie, albo też ottiepielnicy w ogóle są przeciwnikami Sibirchożeta, dostał się pan między młot i kowadło. Ale Jurij jechał w Luksie od Sankt Peterburga, ostrzeżenie musiało przyjść o kimś zupełnie innym. Teraz się pan boi, bo został pan bez Michaiła, bez ochrony w pierwszej klasie. Nie wie pan, kto to jest. Przysunął sobie taburet od sekretarzyka i usiadł. Wyjął papierosy, zapalił. Spojrzenie biegło niemal równolegle do podłogi; podniosło się wzrok, zajrzało mu się prosto w oczy. Przedział był mimo wszystko ciasny
— gdyby jeszcze Dragan pochylił się, gdyby oparł ręce na kolanach, łykałoby się dym prosto z jego płuc. Ten kąt, ta odległość… spowiednik i spowiadający, adwokat i oskarżony, ojciec panny i kawaler proszący o jej rękę, mistrz i uczeń. Zamamrotał coś do siebie w charkotliwym języku. Rozejrzał się po przedziale. Wskazało mu się popielniczkę. Był stary, z sylwetki i ruchów nie wyglądał na to, ale przecież mógł być rówieśnikiem księcia Błuckiego.
— Ów rewolwer
— rzekł po chwili
— wart jest więcej niż swoją wagę w złocie. Ja to rozumiem. Pan jest biednym człowiekiem. Przepraszam, nie chcę obrazić. Pan jest biednym człowiekiem, wykorzystywał pan okazję, by otrzeć się o high society, wejść w lepszy świat, cóż, nieszczęście z Jego Wysokością. Pozwoli pan, że zaproponuję wykup fantu. Pan poda cenę. Bardzo proszę, bez obrazy. Pan nie wie, co wziął w swoje ręce, panie… Gerosłaski.
— Gierosławski.
— Gierosławski. Tak?
— Tak. Benedykt Gierosławski. Uśmiechnął się.
— Jak w końcu wygląda sprawa pańskiego urodzenia?
— Moi, je suis mon ancęntre.
— Ach! Gdyby ktokolwiek mógł to o sobie powiedzieć szczerze! Nawet potwór Frankensteina… Pan czytał Mary Shelley? Nie znajduje pan fascynującem, jak w literaturze siła elektryczności zawsze
—
— To jest zimnazo, jakiś chłód zimnaza. Kule są z tungetytu. Nie wiedziałem, że produkuje się taką broń.
— Nie produkuje się.
— I po co? Co takiego można zabić kulami tungetytowemi, czego nie można zabić w żaden inny sposób? Skoro to takie kosztowne. Dragan skinął zachęcająco dłonią w białej rękawiczce. Odgryzło się paznokieć od drugiego palca.
— To nie jest broń na ludzi. To jest broń na lute.
— O?
— Zastanawiam się… Djabli, jaka szkoda, że nie czytałem o tym więcej. Jakie właściwości posiada tungetyt w wysokich temperaturach, pod wysokiem ciśnieniem? Taki chłód zimnaza… Gdybym nie zasłonił tego piorunującego blasku
—
— Czym? Ręką, ubraniem? Nie da się go tak zasłonić. Mam tuzin patentów na tungetytowe systemy oświetlenia
— przy tych cenach zresztą wyjątkowo niepraktyczne
— znam się na tym.
— Jak to: nie da się zasłonić? No przecież
—
— Dammit, pomyśl, młodzieńcze!
— warknął Dragan, poczem założył nogę na nogę i zaciągnął się papierosem. Się przypomniało się egzaminy na uniwersytecie, ową charakterystyczną irytację profesorów, którzy ostatkiem siły woli powstrzymują się, by nie wybuchnąć w obliczu wołającej o pomstę do nieba tępoty studenta
— więc studentowi tem trudniej pozbierać myśli
— więc oni tem wyraźniej się irytują
— więc student płonie żywcem i marzy już tylko, by zejść im z oczu
— więc przeganiają go zrezygnowanem machnięciem. Uszedł sprzed plutonu egzaminacyjnego, wrócił do życia i rozumu. Teraz pokazać gienjusz i wiedzę! Nie może, nikt nie pyta. Tak samo, jak nie ten jest dobrym saperem, kto potrafi rozbroić makietę miny, lecz kto rozbraja miny prawdziwe, które grożą wysadzeniem go w powietrze
— tak i nie ten jest dobrym studentem, kto prezentuje wiedzę i umiejętności, lecz kto prezentuje wiedzę i umiejętności przed najsroższymi egzaminatorami. Wpierw długi czas sądziło się, iż jest to uogólnienie służące jedynie do usprawiedliwiania uczelnianych obiboków; potem zrozumiało się, że ów podział przebiega wśród ludzi w ogóle, w dowolnej dziedzinie. Ilu jest takich, co doskonale radzą sobie z każdą atrapą życia, ale gdy przychodzi do prób na życiu prawdziwem
— trzęsą się im ręce? Prymusi w naukach bez znaczenia, celujący w odpowiedziach na pytania niezadane, wszystkowiedzący minutę po. Gdyby tylko pozwolić im podejść raz jeszcze, dać jeszcze jedną minę do rozbrojenia, jeszcze jedno życie…!