— To jest reakcja wzbudzana przez ćmiatło, tak? Przesłoniłem źródło ćmiatła, reakcja ustała.
— Nikiel zimnazowy symetrji KT. Reaguje na ćmiatło jak czysty tungetyt. W knotach ćmieczek spala się węglowe związki tungetytu, a w tanich ćmiecz kach nawet sam węgiel przemrożony. Z koleji niektóre reakcje utlenienia izotopów krjowęglowych
—
— Na co była Michaiłowi taka broń? Zakradł się do Ekspresu jakiś luty w przebraniu?
— zachichotało się. Dragan przyjrzał się w zadumie niedopałkowi.
— Nie pracuję dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Nie chodzi o Linję Alaskańską. Nie zajmuję się inżynierją lądową.
— Nie jest pan inżynierem? Uśmiechnął się lekko.
— Wie pan, studjowałem, ale jakoś nigdy nie uzyskałem dyplomu inżyniera. Doktoraty
— owszem.
— Nie o sabotaż przemysłowy idzie? No to czemu chcą pana zabić?
— Nie będę zdziwionym, gdy się okaże, że Pobiedonoscew miljon rubli za moją głowę płaci. Słyszał pan, że jedzie z nami zięć trzeciego udziałowca Sibirchożeta? Widzieli w tym jakieś zabezpieczenie… Piotr pilnuje Pawła, który pilnuje Jana, który trzyma brzytwę na szyji Piotra. Tych dwóch ochranników
— poor bastards
— wobec ilu panów wraz musieli pozostawać lojalnymi? No i rozerwało to ich na strzępy, jak konie w cztery strony świata ciągnące. I teraz też
— kogo przysłali w trwodze? Nie żandarmów jawnych, ale jakichś emerytowanych czynowników z Trzeciego Oddziału Kancelarji Osobistej Imperatora, brzuchatych kancelistów, którzy, wyobraź pan to sobie, są dziś agientami ochrany, ba, papiery na to mają!
— Zdusił papierosa.
— Nie powinienem obarczać pana tym wszystkim, panie Gieroszewski, czy jak tam pan się chce nazywać, młodzieńcze. Skoro nie odda pan rewolweru
— a na co on panu, jeśli nie na sprzedaż?
— no cóż, nie odda pan. Proszę się jednak mieć na baczności. Słusznie się pan domyśla, jest się czego bać. Tem wejściem przed księżną ogłosił się pan całemu pociągowi, wezmą pana za Bóg wie kogo; cóż prostszego, jak wsunąć rubla prawadnikowi, jak ja wsunąłem, i dowiedzieć się, na jakich to papierach ministerjalnych pan podróżuje? Wstał.
— Gdybym mógł jakoś w przyszłości… Prawadnik powiedział również, że jedzie pan do Irkucka, prawda to? Wagon drugi, numer osiem, to znaczy H. Proszę się nie wahać, ja panu tego nie zapomnę.
— Nazywam się Benedykt Gierosławski, mister Dragan.
— To się ciekawie składa, bo ja również zmuszony zostałem chwilowo ukrywać się za fałszywą tożsamością. Mhm, teraz to i tak nie ma znaczenia, jesteśmy już w drodze. Wspomnij pan słowa Wielkiego Goethego. Podróż jest jak gra, zawsze towarzyszy jej korzyść albo strata, i to zwykle z nieoczekiwanej strony.
— Poprawił rękawiczki.
— Nie nazywam się Dragan; pochodzę z zadrugi Draganic, stąd ów pseudonim. Posiadam obywatelstwo USA, lecz urodziłem się Serbem, w Smiljanie, w Chorwacji. Mogło się panu obić o uszy moje nazwisko. Jestem Nikola Tesla. Ukłonił się sztywno i wyszedł. O północy Ekspres Transsyberyjski minął dziewięćset siedemdziesiąty kilometr Magistrali. Skończył się pierwszy dzień podróży.
ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej
— Na litość boską, panie Benedykcie, nie może pan w ogóle nic nie jeść!
— Qui dort dîne. A zresztą zapłacę, przyniosą mi, co tam zostanie ze śniada nia.
— Niechże pan będzie rozsądnym! Proszę otworzyć.
— Nie wstałem jeszcze.
— To niezdrowo tyle sypiać, melancholja od tego w człowieka wchodzi, dusi apatja i dręczą migreny.
— Długo zamierza panna tak krzyczeć przez drzwi?
— Ściana tu niewiele grubsza.
— A się też panna uwzięła! Szanowna ciocia nie pouczyła, jak to niestosownie nagabywać nieznajomych mężczyzn?
— Mam zawołać ciotkę? Ciociu!
— Już! Panna Jelena Muklanowiczówna: w białej jedwabnej bluzce o zakrywających dłonie koronkach, z kruczą aksamitką na szyji, ściśnięta gorsetem wysokim, w wąskiej beige’owej spódnicy, spod rąbka której tylko noski skórzanych pantofelków widać, z czarnemi włosami ściągniętemi mocno w kok przebity dwiema szpilkami o główkach srebrnych. Ciemne oczy, blada cera, jeszcze obielona pudrem
— gdyby nie błyszczyk na wargach, wyglądałaby, jakby już spuszczono z diewuszki wszystką krew i barwę. Przysiadła przy sekretarzyku, obracając nogi na lewo, że miękki materjał spływał od bioder jedną długą falą. Dłonie splotła na podołku. Nie wstało się na jej powitanie; siedziało się na przykrytym kapą posłaniu, przy oknie, w bonżurce narzuconej na koszulę. Panna Muklanowiczówna spoglądała jak guwernantka na krnąbrnego sześciolatka. Obróciło się wzrok na deszczowy krajobraz za szybą.
— Drzwi się za panną zamknęły, co sobie ludzie pomyślą.
— Mój Boże!
— panna Jelena szepnęła głosem ŕ la Frau Blutfeld.
— Skandal!
— Klasnęła uradowana.
— Tak! Oparło się skroń o szybę chłodną.
— Poddaję się. Cmoknęła z dezaprobatą.
— Na początek może by kawaler wyjął ręce z kieszeni. Wyjęło się.
— No i czemu tak… Ach.
— Tu nareszcie zmieszała się
— na krótką chwilę, bo zaraz przybrała minę nową.
— Bardzo nieładnie. Tatuś nie moczył malczikowi paluszków w occie? A jeśli aż tak kawaler zgłodniał, no to tem bardziej
— zjeść śniadanie, nie palce własne. Ten jej ton… Albo wychowywała młodszych braci, albo rzeczywiście pracowała jako guwernantka. Ale guwernantki raczej nie jeżdżą pierwszą klasą Transsibu.
— To nie jest zabawne.
— Uderzyło się głową o szybę, raz, drugi, mocniej.
— Panna znalazła sobie rozrywkę na czas podróży, a mnie
—
— Jak pan może! To ja się zamartwiam i mało pośmiewiska tu z siebie nie robię, żeby pana na świat wyciągnąć, chrześcijańskiem miłosierdziem powodowana…
— ale już się ponownie uśmiechała, już chochlik skakał w jej źrenicach i na drżącym kąciku warg
— …a pan śmie takie rzeczy mówić! Wyraźnie oczekiwała odpowiedzi także podanej w lekkim tonie
— roześmiałaby się wówczas w głos, przeczuwało się, jak zaraźliwy jest jej śmiech, nie można mu się oprzeć; więc roześmiałaby się w głos i potem wszystko popłynęłoby już jasno wytyczonym torem
— ku większej naturalności, szczerości, większej otwartości. Tak się poznaje ludzi, tak zmienia się nieznajomych w znajomych, z takiego materjału najłatwiej zbudować most łączący brzegi obcych światów. A panna Jelena jest inżynierem wyjątkowo biegłym we wznoszeniu mostów międzyludzkich, to było oczywistem od pierwszego spotkania, kilka zdań zamienionych w pośpiechu w przejściu ciasnem
— i już żarty, już kordjalne docinki. Że jest rodaczką
— to nie ma wielkiego znaczenia. Właściwie nie ma też wielkiego znaczenia, co ona mówi i w jakim mówi języku. Roześmieje się
— to wystarczy. Gdyby się ją spotkało w kraju, na ulicy w Warszawie, oczywiście nie mogłoby to przebiec tak szybko i prosto, ale