— Chyba jednak nie do końca pojmuję, proszę mi pomóc, panie Benedykcie. Czym by się to różniło od przyznania, że po prostu nie wiemy, co zaszło w przeszłości? Tak samo, jak nie wiemy, co zajdzie w przyszłości.
— Myli się panna. „Nie wiem, co się działo w tych lasach sto tysięcy lat temu”
— wiem albo nie wiem. Gdy zaś powiem: „Sto tysięcy lat temu szalały tu pożary”
— to niezależnie od tego, czy to wiem, czy zgaduję, czy miałem sen, czy wyczytałem rzecz z pokładów gieologicznych, czy wręcz jestem przekonany, że kłamię
— zgodnie z logiką Arystotelesa i Kotarbińskiego zdanie jest prawdziwe albo fałszywe, kropka.
— Ale zgodnie z pana logiką… Półprawda, półfałsz, jedna z możliwości, tak? Jaki więc jest ten
— panna Jelena zakreśliła w powietrzu okrąg
— ten obszar pewności, w którym logika
—
— Zamarza? Teraźniejszość. Tu i teraz. To, co odbieramy zmysłami.
— Zatem już nie dzień wczorajszy? Nie wierzy pan własnej pamięci?
— Cóż, różni ludzie pamiętają różne wersje tych samych wydarzeń… Naturalnie o tym, co działo się wczoraj, mogę wysnuć dosyć pewne wnioski. Kotarbiński pisał o przyszłości zdeterminowanej: połknę teraz truciznę zabijającą niechybnie po godzinie i mogę już w tej chwili rzec prawdziwie, iż jutro nie będę żył. Podobnie mogę rzec to i owo o zdeterminowanej przez teraźniejszość przeszłości. Że jeśli żyję dziś, to żyłem i wczoraj. Chociaż może trzeba by innego słowa użyć na determinizm pod prąd czasu skierowany. No ale tak właśnie dedukujemy o istnieniu rzeczy znajdujących się poza naszem bezpośredniem doświadczeniem.
— Objęło się szybkim gestem wnętrze przedziału, pociąg, deszczową równinę.
— O tym, co było kilka lat temu… znacznie mniej pewnie. Panna Jelena Muklanowiczówna przycisnęła paznokieć do czerwonych warg.
— To może mimo wszystko jest pan tym hrabią, co?
— O Boże!
— Tak w jednej dziesiątej, mhm? I roześmiała się. Schowało się teczkę z papierami do szuflady sekretarzyka. Jelena sięgnęła marmurowo białą dłonią; lekki dotyk panny spoczął na rękawie bonżurki, ześlignął się po materjale gładkim na nadgarstek, miała suchą, chłodną skórę.
— No, proszę się nie gniewać, bardzo proszę. To wszystko naprawdę jest interesujące. Słowo! Tylko że pan bierze siebie tak strasznie poważnie… Żeby pan widział własną minę… A jak się pan przejął tą historją z księciem Błuckim…! Czy pan się w ogóle uśmiecha? Proszę się uśmiechnąć. No! Ja pana tak ładnie proszę, panie Benedykcie! Wyszczerzyło się zęby.
— Jestem szczęśliwy jak pijany zając.
— O! Tak już lepiej! Jeszcze pana nawrócę, zobaczy pan. A gdyby pan myślał, że
— Zastukano w ścianę atdielienja.
— Jelenko, czas na twoje lekarstwa! Panna przewróciła oczyma.
— Już, ciociu! Przygryzło się kciuk.
— Podsłuchuje, co?
— spytało się szeptem. Jelena wzruszyła ramionami. Wstała, pociąg podskoczył na torach, chwyciła się złotych węży klamki od garderoby. Odruchowo wstało się również. Oparła palec wskazujący lewej ręki na kołnierzu bonżurki, na wysokości serca.
— A teraz
— zaczęła tonem surowym
— proszę mi obiecać, że pójdzie pan do restauracyjnego, zje śniadanie jak normalny człowiek, potem w palarni wypali pan spokojnie papierosa na dobre trawienie i
—
— Panno Jeleno!
— się żachnęło się.
— Co? No co? Nie wyjdę, dopóki mi pan nie obieca! Myśli pan, że żartuję? A dla większego efektu tupnęła, co prawda bezgłośnie, dywan stłumił uderzenie pantofelka.
— I z czego się pan teraz śmieje, a? Teraz się śmieje! Odjęło się jej dłoń od piersi, uniosło i musnęło się ją lekko wargami.
— Obiecuję, panno Jeleno, obiecuję. Na to oblały ją rumieńce
— wobec bladości jej cery czerwone jak plamy odmrożeniowe. Wyrwała rękę, cofnęła się. Nagła nieśmiałość nie pozwalała jej teraz podnieść oczu, panna krążyła spojrzeniem po ścianach zielonych, spętlonym wzorze dywanu, po złoceniach i ornamentach. Z każdym krokiem wstecz wracała jej jednak pewność siebie. Stojąc już na korytarzu, na chwilę przytrzymała drzwi i nachyliła się do wnętrza przedziału.
— I oczywiście widzimy się na obiedzie!
— zapowiedziała dziarsko.
— Musi mi pan przecież opowiedzieć, co właściwie się wydarzyło na seansie księżnej Błuckiej! Koniecznie! I poszła. Taak. Stryjenka Laurencja, która cierpiała na przewlekłą chorobę krwi i większość czasu spędzała w szpitalach i uzdrowiskach Italji i Szwajcarji, gdy się jej wtem poprawiało i na kilka tygodni podnosiła się z łoża, eksplodowała tą samą emocjonalną energją, zgoła narzucając się krewnym, znajomym i nieznajomym, z charakterystyczną dla dzieci naiwnością i otwartością, z niewinną ciekawością świata i ludzi. Choroba polaryzuje charaktery, im cięższa, tem bardziej; wychodzi się z niej albo przygaszonym, stłamszonym, wycieńczonym na ciele i duszy, albo właśnie z wielkim głodem życia, wiecznym wrażeń niedosytem. Włożyło się szary garnitur, zaczesało się włosy, jeszcze się przejrzało się w lustrze, jeszcze sprawdziło się zarost… Ale im dłużej to potrwa, tem większej siły będzie trzeba, by w końcu jednak przekroczyć próg; jedyny tu ratunek w odruchach i bezmyślnej bezczelności
— klamka, klucz, zamek, głowa do góry, naprzód! Byle bez uśmiechu. W restauracyjnym zastało się już tylko dwoje pasażerów; siadło się w przeciwległym kącie. Steward z nieprzeniknioną miną podał menu. Twarze służby zawsze mają podobny wyraz, są to maski wieloznacznej obojętności: czegokolwiek w nich szukasz, cokolwiek lękasz się lub masz nadzieję w nich ujrzeć
— to właśnie ujrzysz. Nie spoglądało się na kelnera, zamawiając posiłek. Tamtych dwoje wyszło. Gdzieś w wagonie uchylono okno i jadalnię wypełnił zapach deszczu, chłodna wilgoć zawisła w powietrzu. Naczynia i sztućce, porcelana i metal, szkło i srebro dźwięczały w ciszy (w ciszy, to znaczy na tle ciężkiego metronomu pociągu). W drzwiach do kuchni stał główny steward, wyprostowany, z serwetą przewieszoną przez rękę, wzrokiem w przestrzeń wbitym. Nie patrzył, ale widział. Jadło się w pośpiechu, przełykając nieprzeżute kęsy. Była niedziela, w menu widniały angielskie puddingi pod siedmioma postaciami, opisane w czterech językach. Można zjeść jeszcze szybciej. W przejściu do salonki przystanęło się na moment. Co za obłęd, świadomie iść na męki. I po co, po nic. Jedyne, co musi się zrobić, to dojechać do Irkucka. A obietnice na piękne oczy
— furda obietnice. Przecie to nie ma sensu. Jeden krok i wszyscy będą się gapić jak na cielę o dwóch łbach. Weszło się do środka. Mężczyźni unieśli głowy, przycichły rozmowy. Podeszło się do stewarda, poprosiło się o ogień. Patrzyło się przez okno, zaciągając się pierwszym dymem; patrzyło się przez świetlik sufitowy, wydmuchując pierwszy dym. Powoli wracali do przerwanych konwersacyj. Wiatr giął gałęzie świerków i sosen, przeganiał ciemne chmury po niebie, nad wzgórzami błyskało spomiędzy naniebnych zacieków słońce białe, elektryczny ogień bogów, Ekspres pędził ku tęczy. Czy można się już bezpiecznie odwrócić od okna? Się odwróciło się. Drzwi do sali bilardowej były rozsunięte. Do wielkiego stołu przysunięto krzesła, czterech mężczyzn grało tam w karty. Na nieskazitelnej zieleni rozrzucono banknoty, na krawędziach stołu stały filiżanki i kieliszki, pod stół wepchnięto popielniczki i spluwaczki. Doktor Konieszyn właśnie tasował; obok łysy południowiec przycinał grube cygaro z równie wielką starannością, wysuwając spoza krzywych zębów język ciemny. Kapitan Priwieżeński przygarnął do siebie stosik pieniędzy i uniósł wzrok. Odpowiedziało się spojrzeniem bez uśmiechu. Priwieżeński wyjął z ust fajkę, zmrużył kpiąco oczy, wydął wargi. Jedno z krzeseł było puste. Postukał cybuchem o łuzę. Wyciągnęło się pugilares i się przyłączyło się do gry.