O tym, czego nie można pomyśleć
Z większości swych czynów potrafimy się wytłómaczyć w języku drugiego rodzaju: potrafimy wysłowić jasno i zrozumiale, dlaczego postąpiliśmy tak i tak. Nawet gdy rozmówca się z tłómaczeniem nie zgadza, przecież je r o z u m i e . Są jednak uczynki
— znacznie mniej
— z których nie jesteśmy w stanie opowiedzieć się innemu człowiekowi. Rozumiemy je tylko my sami, tylko język pierwszego rodzaju je ogarnia; a język pierwszego rodzaju nie składa się ze słów, nie organizuje go składnia odpowiadająca gramatyce mowy międzyludzkiej. Kiedy więc mimo wszystko podejmujemy próby takiej spowiedzi
— w konfesjonale, w objęciach kochanki, na łożu śmierci, przed sądem wysokim
— z naszych ust wydobywa się jeno nielogiczny bełkot, któremu sami przysłu
chujemy się w bezradnem zdumieniu. Są wreszcie i takie uczynki
— najrzadsze
— z których nie potrafimy się wytłómaczyć także w języku pierwszego rodzaju, przed nami samymi. Potrafimy je sobie wyobrazić (wyobrazić można sobie największe absurdy, zwłaszcza post factum), ale nijak nie możemy ich uzasadnić, jak pozostaje uzasadnionym logiką następstwa zdarzeń każdy czyn i każde słowo postaci w sztuce czy w książce: w danej scenie bohater robi to a to, z takiego a takiego powodu, ponieważ jest takim a takim człowiekiem. Lecz życie tym różni się od opowieści o życiu
— czyli od odbicia życia wypaczonego przez język drugiego rodzaju
— że najpierw jest prawdą, a dopiero potem bywa opowiedziane. Są więc takie uczynki, których motywów, przyczyn, emocyj i myśli za nimi stojących nie mamy sposobu opisać nawet sami sobie. Jeśli jednak w ogóle istnieje jedna reguła rządząca zachowaniem wszystkich ludzi, jest to Reguła Mniejszego Wstydu. Można świadomie działać ku swemu cierpieniu, można ku śmierci własnej nawet
— ale nikt nie działa ku większemu wstydowi. Jak woda spływająca po nierównościach powierzchni zawsze do stanów najniższych, jak ciepło uciekające z ciała, tak człowiek w każdej sytuacji kieruje się ku mniejszemu wstydowi. Niekiedy wstyd odległy w czasie jawi nam się wskutek tego oddalenia nie tak dotkliwym
— oto jak rodzi się lenistwo
— ale kto przy zdrowych zmysłach wybierze z dwóch bezpośrednio grożących mu wstydów ten większy? Nie znało się racji podobnego wyboru, nie potrafiło się nijak przedstawić myśli i uczuć stojących za podobnym wyborem. Była to niemożliwość równie fundamentalna, co Słońce na nocnem niebie albo żonaty kawaler. A przecież
— Siedziało się na poddaszu u Zbyszka, na stole dwadzieścia cztery ruble, po raz pierwszy gra szła o pieniądze, których utrata mogła realnie wpłynąć na bieg życia, karty złe, w kieszeni resztka oszczędności, należy spasować, wymówić się porą późną i wyjść, to jest tak oczywiste, tak niewątpliwie rozsądne i słuszne
— widzi się, jak się to robi, słyszy się, co się im mówi, słyszy się ich, jak w odpowiedzi mamroczą półprzytomnie pożegnania… Już wyciągnęło się ostatnie dieńgi i postawiło się wszystko na przegraną kartę. Albo: Julja gestykulująca histerycznie i czyniąca gniewne grymasy zza pleców swego ojca, który na moment powściągnął furję i stanął w drzwiach z rękoma rozłożonemi: proszę, mów zatem
— i otwiera się usta, żeby wypluć wstyd największy
— na kogo, na Julję, na niego, na wszystkich, spłynie jak gorąca plwocina, przylepi się do twarzy, ubrań, sklei włosy, sklei powieki
— niech ojciec słucha pilnie
— a Julja sylabizuje niemo: nie mów, nie mów, nie mów
— ale język już oderwał się od podniebienia, już się wypowiada klątwę, ojciec panny blednie, zatacza się, ogląda się na córkę, lecz córeczka zakręciła na pięcie i uciekła w głąb domu, trzaskając drzwiami, tyle się jej widziało. Ostatni obraz panny Julji: twarz pod rumieńcem jak blizną oparzeniową, oczy rozszerzone, w oczach zimna desperacja. Wstyd uderzył jak zatruta strzała. Albo: Miły Książę siada do stolika, w puli sto dwadzieścia rubli, Kiwajs i Modrzykowski wypisują weksle, w ręce znowu nawet parki, partja do spasowania, a dług przecie już tak wielki, że po raz kolejny trzeba będzie brać kredyt u Księcia i płaszczyć się przed Żydami
— jest więc zamiar, myśl i wola, by rzu cić karty i wstać od gry, lecz zamiast tego:
— Podbijam.
— I potem najmniejszego zdziwienia, gdy przepadają pieniądze na czynsz, pieniądze na lekarstwa, pieniądze na życie. Nawet serce szybciej nie zabiło. Tym razem nie było także nadzieji na zwycięstwo. Dlaczego więc się grało? Powiedzą: nałóg. Nałóg, czyli natrętna powtarzalność zachowań
— ale jak w języku drugiego rodzaju spytać o to, co stoi za temi zachowaniami? Tu załamuje się on do reszty; pozostają pytania, zdania oznajmujące nie mają już sensu. Język pierwszego rodzaju nie radzi sobie również: n i e w i e m y, dlaczego robimy, co robimy. Czyny nie są naszemi czynami. Słowa nie są naszemi słowami. Gra się, ale nie ma żadnego „ja”, które gra. Myśclass="underline" „Ja jestem”
— nie oznacza, że istnieje ktoś, kto myśli, że jest; oznacza jedynie, że pomyślana została myśl o istnieniu. Myśli się myśli, ciało się widzi, dotyka, słyszy się pracę jego mokrych mechanizmów; widzi się, słyszy, dotyka, wącha, smakuje świat zewnętrzny, przedmioty należące do tego świata, ożywione i nieożywione
— ale jakim zmysłem miałoby się odbierać istnienie owego rzekomego „ja”? Nie ma takiego zmysłu. Małe dzieci opowiadają się w trzeciej osobie, dopiero konwencje języka międzyludzkiego zmuszają je do wejścia w rolę „mnie”. I z czasem uchwycenie owej najpierwszej prawdy staje się coraz trudniejsze
— to już są bowiem rzeczy nie do pomyślenia.
O bohaterach hazardu i prędkości Lodu
— Cztery.
— Cztery.
— Takoż.
— To ja ósemkę.
— Stoję.
— Spokój.
— Podbija ktoś?
— Osiem.
— Pan Fessar?
— Nicziewo.
— Kapitan?
— Mhm.
— Pan Benedykt?
— Sprawdzamy, sprawdzamy.
— Spalony czwórką.
— Lód od piątki.
— No ja przepraszam! Z dwiema ognistemi damami na ręce, i to drugi raz z rzędu! Jak pan rozdawałeś te karty, na miły Bóg!