— kładziesz albo puszczasz. Ech, i kawa wystygła, psu dać takie pomyje.
— Leży dama w ogniu.
— Leży ósemka
— rzekł kapitan Priwieżeński.
— Zaraz, czy obszcziestwo pana Czuszyna nie posiada już koncesyj na eksploatację tych złóż? Przecież chyba wiedzą, co gdzie wydobywają?
— Zależy, w czym robią. Jeśli idzie na ten przykład o czeremchowski węgiel przemrożony, to błogosław im Bóg. Ale jeśli mowa o zimnazie… Co? Aleksiej Fiodorowicz? Czuszyn otarł czoło.
— Pan lubisz mnie straszyć, panie Fessar, pan jesteś zły człowiek.
— Ja go straszę! No patrzcie panowie! Zdrów i czekam, dziesięć i dziesięć. Panie doktorze?
— Spokój.
— Konieszyn odłożył skompletowaną rękę i zapalił nowego papierosa.
— Czyta się jednak tołstyje żurnały, „Abrazawanje” albo „Sawriemiennyj Mir” dał ostatnio spory artykuł. Tungetyt syberyjski… tak czy owak, ko p a l n i tungetytu nie ma, prawda?
— Od tego są soroki, miejscowi prospektorzy. Część to myśliwi, także z Jakutów i Tunguzów; za tungetyt płaci się wszak zdecydowanie lepiej niż za lisy, sobole, wydry i kuny, i po prawdzie łatwiej już na niego trafić. Część to chłopi stołypinowscy, część
— byli poszukiwacze złota. Wreszcie zwykła syberyjska hołota
— jak już przepiją kopiejkę ostatnią, a do uczciwej roboty w hutach i choładnicach w Zimnym Nikołajewsku czują wstręt nieodparty, to co robi jeden z drugim próżniak i biezdielnik? Ciągną na północ, soroczyć. Ünal sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął świeże cygaro, zdarł banderolę, następnie dobył kozik ciężki, bardziej zdatny chyba do skórowania tygrysa, poczem przymrużył lewe oko, coby ciąć równo i dokładnie
— była to bodaj jedyna czynność, która na tyle angażowała jego uwagę.
— Mhm. Oczywiście ci poszukiwacze sprzedają nam także wieści o złożach zimnaza
— to też jest branża cała naciągaczy i oszustów. Ale za informację o dobrem złożu płaci się kilkanaście tysięcy rubli. Potem naturalnie trzeba zabezpieczyć prawa wydobywcze, i to na tyle szybko, żeby konkurencja nas nie ubiegła. Wszystkie większe spółki nawzajem u siebie szpiegów trzymają. W końcu przekupić można każdego, trzeba się pilnować. Informatora się zamyka, żeby nie mógł komuś po raz drugi sprzedać tego samego miejsca.
— A jak się okaże, że to właśnie wy byliście drudzy, trzeci?
— Toż na to jest zamknięty, żeby mu wonczas kulasy połamać. Oni wiedzą. To jest interes dla ostrych noży. Taak. Obrócił kozik w palcach, raz, drugi, dopiero go schował i zapalił cygaro.
— A pan znowuż wstrzymujesz grę, panie Saski, sprzedajesz pan kartę, czekasz, na cud liczysz, no co w końcu?
— Nie może się zdecydować, czy tchórza teraz odegrać, czy ryzykanta
— mruknął kapitan Priwieżeński. Po raz kolejny zerknęło się w karty. Rozdanie fatalne, sam wysoki ogień: dama karo, dziesiątka kier, dziewiątka kier i siódemka karo. Sprzedało się damę, przyszedł na to miejsce zimny król. Sprzedać teraz dziesiątkę? Poznają się na gorącej ręce, równie dobrze można od razu spasować. Nie sprzedawać? To już lepiej darować sobie to rozdanie i odżałować wiano damy.
— Zdrów. Turek uniósł brew.
— Charaszo. Kapitanie?
— Leży zimna dziewiątka. Czyli, powiada pan, wszystkie kopalnie zimnaza to kopalnie odkrywkowe. Skoro jednak lute dochodzą już do Odry… Wygładziło się na brzegu stołu serwetkę, skinęło się na stewarda.
— Mógłbym prosić o ołówek? Dziękuję.
— Odruchowo pośliniło się czu bek.
— Mhm, do Warszawy dotarły w tysiąc dziewięćset piętnastym, to jest sześć lat i jakieś osiem miesięcy, cztery tysiące dziewięćset kilometrów na pięćdziesiąt osiem tysięcy trzysta dwadzieścia godzin, mhm, osiemdziesiąt cztery metry na godzinę, coś tu nie pasuje, w mieście, jak będzie osiem metrów na godzinę, to góra, szybciej nie przemarzają.
— Widać ziemią ciągną dziesięć razy szybciej.
— Ziemia lepiej przewodzi Lód, to fakt.
— Ünal skinął cygarem.
— Pokaż pan ten rachunek. Podsunęło się mu serwetkę.
— Taak. Zabawna sprawa, swego czasu liczyliśmy to w firmie, wyszło nam coś blisko stu metrów na godzinę po Drogach Mamutów. Dobrze pamiętam, dziewięćdziesiąt sześć czy siedem.
— Zwalnia.
— To możliwe.
— Na samym początku w ogóle szło znacznie szybciej!
— Nie powinniśmy się jednak sugerować moimi rachubami. Być może Lód nie rozchodzi się równomiernie. Być może istnieją kierunki uprzywilejowane. Uprzywilejowane miejsca. Wtórne epicentra. To też da się obliczyć. Dlaczego Zima panuje w miastach? Następnym etapem byłaby celowa indukcja i… Przepraszam. Turek aż wyjął cygaro z ust, już mu się napięły ścięgna twarzy i karku
— ale zawahał się i zamarł tak, sekunda, dwie, trzy, walcząc sam z sobą; w końcu przegrał i nie rzekł nic.
— Jak fala oddalająca się od miejsca zaburzenia
— powiedział doktor Konieszyn.
— Aleksiej Fiodorowicz, rozumiem, spasował?
— No… chyba tak, tak.
— Pan kapitan.
— Dziesięć.
— I ja.
— I ja.
— Pażałsta.
— Otóż myślę ja sobie tak.
— Doktor rozparł się na krześle, wypuścił z ust dym, szarpnął się w zamyśleniu za lewy z bokobrodów.
— Wrzucić kamień do stawu, pójdą okręgi po wodzie. Ale są różne ośrodki, woda, nie woda, niech się zdarzy zaburzenie, jakie nie zdarzyło się nigdy wcześniej za naszej przytomności. Jak poznamy? Nie poznamy. Fenomen doświadczony sto razy to prawo natury, fenomen doświadczony raz
— cud. Więc to się tak rozchodzi, jak koła na wodzie…
— Lute, Lód.
— Tak.
— Tylko że, panie doktorze, to jest nieporównanie bardziej skomplikowane od prostej arytmetyki fal. Nie znamy praw, jakie tym rządzą, bo i skąd mielibyśmy znać?
— Dotknęło się językiem podniebienia, szukając słów możliwie bliskich myśli.
— Ale powiedzmy, że człowiek po raz pierwszy staje na brzegu morza, po raz pierwszy widzi bałwany morskie… Tak samo jak nieznajomość praw rządzących zachowaniem cieczy nie uczyni w naszych oczach z fal
— niepodległych, inteligientnych istot, tak samo nieznajomość fizyki Lodu nie czyni ich z lutych. Panie Fessar?
— Tak. Dziesięć i dwadzieścia i idę dalej. Pan kapitan?
— O, to ja podziękuję.
— A co powie nasz hrabia? Na stole leżało już blisko dwieście rubli. Konieszyn i Fessar zostali w grze, oni nie sprzedawali prawie niczego
— doktor tylko jedną czarną siódemkę; szli na zimnych kartach. Albo na twardych bluffach. Tak czy siak, byli poza zasięgiem: zdążyło się dzisiaj przegrać ponad osiemdziesiąt rubli, w portfelu zostały niecałe dwie setki, resztka z ministerjalnego tysiąca. Kredytu skompromitowanemu oszustowi oczywiście nikt tu nie da. Choćby się więc weszło za wszystko, Turek zawsze może przelicytować. I sprawdzić. A w ręce ogień. Czyż nie idealny sposób na spłukanie się do kopiejki ostatniej? Wiadomo zatem dokładnie, co należy zrobić, jest zamiar, myśl i wola, by rzucić karty i wstać od gry. Zamiast tego: