— Podbijam. Wyłożyło się wszystkie banknoty z bumażnika. Serce nawet mocniej nie zabiło. Przyglądali się z zaciekawieniem. Czuszyn poprosił jeszcze o szampańskie. Kapitan Priwieżeński z kpiącym uśmiechem stukał fajką o stół, pan Fessar gryzł swoje cygaro. Za plecami grających i po drugiej stronie stołu bilardowego przystanęło kilka osób, przyciągniętych widokiem wyłożonej gotówki. Zajrzała nawet kobieta z salonu, poznało się po szeleście sukni. Trzymało się wzrok na wysokości kart.
— Taak
— westchnął Ünal, odliczając i rzucając na sukno czterdzieści rubli i potem drugie czterdzieści.
— Muszę wyznać, że znajduję analogję pana doktora niezmiernie fascynującą. Ale czemu nie pójść dalej? Może życie w ogóle, może my
— rośliny, zwierzęta, ludzie
— też stanowimy jedynie takie „bardziej skomplikowane fale” rozchodzące się od czasu, od miejsca Pierwszego Uderzenia? Co? W jaki sposób odróżnić? Doktorze? Doktor Konieszyn policzył wzrokiem wyłożone stawki, poprawił na nosie pincenez, wydął wargi.
— Panowie wybaczą, popatrzę sobie z boku.
— Gaspadin Jerosławski?
— Pan sam nie wierzy w to, co mówi.
— Się wyprostowało się na krześle, oparło się nadgarstki o wypolerowaną krawędź stołu.
— Zdaje się panu nazbyt absurdalnem, by poświęcić temu uczciwą myśl. Rozumuje pan tak: „Ja na pewno nie jestem tylko jakąś falą”. Pan sądzi, że istnieje w inny, bardziej niepodległy sposób. Pan myśli, że skoro pan myśli, to pan jest. Pan się myli.
— O!
— Turek nachylił się nad stołem, nareszcie rozbudzony i zaintrygowany.
— A więc pan sobie nas śni, tak? Mam rację, młodzieńcze?
— Nic podobnego. Ja także nie istnieję. Czterdzieści i moje czterdzieści. Ünalowi zaświeciły się oczy. Opuszkami palców lewej dłoni pogłaskał czu le skórę opiętą na krągłej czaszce.
— Pan nie istnieje. Pan mi mówi, że nie istnieje. Kto mi to mówi? Machnęło się lekceważąco papierosem.
— Język, też mi argument. Nazwę sobie te promienie Słońca efektownem imieniem i stwierdzę, że oto istnieje taki anioł światła
— bo inaczej kto by nas tu ogrzewał?
— Ach, więc nie chodzi o to, że w ogóle pana nie ma, ale
—
— Dokładnie tak, jak powiedział doktor. Istniejemy o tyle, o ile istnieją lute, o ile istnieje kwiat szronu na szybie. Chwilowe zaburzenie materji, w którego kształcie zawiera się akurat zdolność do postrzegania myśli.
— Zarysowało się dłonią w powietrzu krzywą sinusoidalną.
— C h w i l ow e?
— Chwilowe, to znaczy dotyczące tylko teraźniejszości, tej nieskończenie cienkiej linji, na której nieistniejące graniczy z nieistniejącem. Nie potrafię tego dowieść, ale jestem przekonany, że w kategorjach prawdy i fałszu można mówić tylko o tym, co zamarza w Teraz. Przeszłości i przyszłości jest zaś wiele, równie prawdziwychnieprawdziwych. To stan naturalny. Natomiast lute…
— Tak?
— Zamrażają wszystko, czego się dotkną. Czyż nie takie są legendy o Królestwie Lodu? „A niechaj mowa wasza będzie: Jest, jest. Nie, nie. A co nadto więcej jest, od złego jest”. Grasz pan, czy nie, ile mam czekać? Pan Fessar założył ręce na piersi.
— Pas.
— Pas?
— podskoczył Czuszyn.
— Co pan robisz, na miły Bóg…!
— Pas. Zdumienie było zbyt wielkie, zmroziło twarz i krtań, żadna emocja nie uszła na zewnątrz. Grało się
— grało się
— grało się
— wygrało się. Zgarnęło się z zielonej gładzi stos rubli. Widzowie zgromadzeni wokół stołu wymieniali głośne uwagi. Stasowało się z talją karty z ręki. W drzwiach palarni stanął główny steward, ogłosił, że podano obiad. Ekspres zwalniał, dojeżdżając do jakiejś stacji, za oknami rozpościerało się szerokie torowisko, składy tartaczne. Czuszyn wstał, przeciągnął się; doktor Konieszyn poszedł w jego ślady. Wcisnęło się pieniądze do pugilaresu, zdusiło się niedopałek, dopiło się resztę czaju zimnego i splunęło się do spluwaczki. Nie odszedł, nadal stał pod ścianą sali, po drugiej stronie; widziało się go, nie unosząc wzroku, niespokojny taniec cieni wokół sylwetki wysokiej. W którym momencie zaczął się przyglądać grze? Chciało się go przepuścić w przejściu; uniósł dłoń w białej rękawiczce i pochylił się lekko.
— Proszę po obiedzie zajrzeć do mnie. Być może otrzyma pan swój dowód.
— Słucham?
— Zna pan tę pannę? Nie pozwoli jej pan czekać. Jelena Muklanowiczówna obrzuciła odchodzącego doktora Teslę podejrzliwem spojrzeniem.
— Kto to był?
— Nie jestem pewien. Wybaczą panie
—
— O, nigdzie mi pan nie ucieknie. Ciociu
— pan Benedykt Gierosławski.
— Mhm… Enchanté.
O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli
— Kiedy studjowałem na Politechnice w Grazu, znudzony wykładami, z których niczego przydatnego nie mogłem już wynieść, coraz więcej czasu poświęcałem grom towarzyskim. Na trzecim roku, pamiętam, zdarzało mi się grywać w karty, w szachy, w bilard przez okrągłą dobę. Graliśmy na pieniądze, mniejsze i większe sumy. W tamtym czasie utrzymywałem się z tego, co przysyłała mi rodzina. Nie powiem, że cierpieli biedę, ale łatwiej spotkać z naszej krwi biskupa czy gienerała niż zamożnego człowieka interesu. Czy brakowało mi szczęścia lub sprytu? Nie sądzę. Jeśli już, należy winić serce nazbyt miękkie. Widząc, że przeciwnik nie zniesie tak poważnej straty, zwracałem co większe wygrane. A nikt się nie poczuwał do rewanżu względem mnie; wyznać muszę, że nie byłem lubiany przez innych studentów. Tak oto popadłem w ciężkie długi. Pisałem do domu. Przysyłali mi więcej i więcej; więcej, niż mogli. Na koniec przyjechała matka. Zjawiła się któregoś dnia z rulonem banknotów. Sądzę, że istotnie były to całe ich oszczędności. „Masz, idź, zabaw się”, powiedziała. „Im szybciej roztrwonisz wszystko, co posiadamy, tem lepiej. Wiem, że w końcu minie ci ta gorączka”. Wziąłem pieniądze, poszedłem do kawiarni, odegrałem z nawiązką wszystkie przegrane i zwróciłem je rodzicom. Powiadam panu, nigdy później nie kusił mnie już hazard; zostałem uleczony.
— Zawstydziła pana. Doktor Tesla spojrzał ponad złożonemi w pyramidkę dłońmi.
— Tak, można tak powiedzieć. Zadźwięczało szkło w barku, gdy Ekspres wszedł w wyjątkowo ciasny zakręt. Tory nie biegły już tu tak prosto, pociąg też częściej wspinał się na pochyłości, podczas obiadu doszło w jadalni do kilku wypadków z zupą, sosem i winem. Po postoju w Permi nie przewidywano dłuższych przystanków aż do Jekaterynburga, po azjatyckiej stronie Uralu. Magistrala Transsyberyjska biegła tu głównie przełęczami i zboczami niskich, rozczarowująco płaskich gór, trasą Bohdanowicza. Okno przedziału Tesli wychodziło na południową dolinę, zieloną, błękitną i żółtą w słońcu przedwieczornem, smoliście czarną za granicą cienia. Wysoko nad porosłym gęstemi lasami Uralem wisiały chmury barwy mydliny, był to jeden z nielicznych momentów w dotychczasowej podróży, gdy niebo nie jawiło się piękniejszem od ziemi. Doktor uchylił drzwiczki barku. W atdielienjach dwuosobowych przy oknach umieszczono owalne stoliki na nóżkach finezyjnie giętych, o blatach z masy perłowej. O białą gładź stuknęły małe kieliszki złotemi obmalunkami ozdobione.