Выбрать главу

— powidok obrazu i wyobrażenia

— nawiedzał mnie raz za razem, natrętne wspomnienie o niejasnem znaczeniu, widok ujrzany a niezrozumiany. Urzędnicy wymieniali półgłosem uwagi burkliwe, woźnica krzyczał na nieuważnych przechodniów; śnieżyca zelżała, lecz robiło się coraz zimniej, oddech na wargach mi zamarzał, białym obłokiem przed twarzą zawisając, spocone konie poruszały się w chmurach lepkiej wilgoci

— Zamek Królewski był coraz bliżej. Przed skrętem w Miodową zobaczyłem go ponad kolumną Zygmunta: zamknięty w bryle cienistego lodu Zamek

— i wielkie gniazdo lutych nad nim. Fioletowoczarna skrzeplica sięgała połowy dachów Starego Miasta. W pogodne dni można zobaczyć dookoła Wielkiej Wieży stojące w powietrzu fale mrozu. Brak skali na termometrach dla pomierzenia tego zimna. Przy ogniskach na granicy Placu Zamkowego trzymają straż żandarmi. Kiedy z gniazda wymraża się luty, zamykają ulice. Gienerałgubernator ustanowił był tu kordon z dragonów z Czternastego Pułku Małorosyjskiego, ale pułk wyekspedjowano tymczasem na front japoński. Dach Pałacu Biskupów Krakowskich pozostawał wszakże wolny od lodowego narostu. W oficynie od strony ulicy Senatorskiej nadal mieściły się wytworne sklepy

— elektryczne reflektory oświetlały reklamy Ekskluzywnych Delikatesów Mikołaja Szelechowa i herbat Moskiewskiego Domu Handlowego Siergieja Bazylowicza Perłowa

— lecz główne skrzydło od Miodowej, pod rokokowem zwieńczeniem i w pilastrach z korynckiemi głowicami, należało do Ministerjum Zimy. Nad oboma przejazdami bramnemi wisiały czarne, dwugłowe orły pod koronami Romanowów, inkrustowane onyksowym tungetytem. Wjechaliśmy na wewnętrzny dziedziniec, płozy sań zazgrzytały na bruku. Urzędnicy wysiedli pierwsi, Iwan od razu zniknął w drzwiach, nasadzając na nos cwikier; Kirył stanął na schodach, przed progiem, i obejrzał się na mnie. Otworzyłem usta. Uniósł brew. Opuściłem wzrok. Weszliśmy. Woźny zabrał mi kożuch i szapkę, a odźwierny podsunął księgę wielką, do której musiałem się wpisać w dwóch miejscach, pióro wypadało ze zgrabiałych palców, może wpisać za wielmożnego pana, nie, ja, ja sam. Niepiśmienne pospólstwo też odwiedza korytarze naczalstwa Zimy. Wszystko lśniło tu czystością: marmur, parkiety, szkła i kryształy i tęczowe zimnazo. Kirył poprowadził mnie główną klatką schodową, przez dwa sekretarjaty. Na ścianach, pod portretami Mikołaja II Aleksandrowicza i Piotra Rappackiego, wisiały słoneczne pejzaże stepu i lasu, wiosennego Sankt Peterburga i letniej Moskwy, z czasów, gdy wiosna i lato miały jeszcze do nich wstęp. Personel nie unosił głów znad biurek, ale widziałem, jak radcy, referen  ci, biuraliści i pisarze ukradkiem odprowadzają mnie wzrokiem, a potem wymieniają między sobą spojrzenia krzywe. Kiedy kończy się czas urzędowania? Ministerjum Zimy nigdy nie zasypia. Komisarz nadzwyczajny Preiss W. W. zajmował obszerny gabinet z zabytkowym piecem i nieczynnym kominkiem, wysokie okna wychodziły na Miodową i Plac Zamkowy. Gdy wszedłem, mijając się w progu z Iwanem, który najwyraźniej już mnie zapowiedział, pan komisarz krzątał się przy samowarze, odwrócony plecami. Sam miał figurę samowara, korpus pękaty, gruszkowaty, i małą, łysą głowę. Poruszał się z frenetyczną energją, dłonie trzepotały nad stołem, stopy nie ustawały w tańcu, kroczek w lewo, kroczek w prawo

— byłem pewien, że nuci sobie pod nosem, że pod nosem się uśmiecha, z rumianej twarzy spoglądają na świat oczka wesołe, nie marszczy się gładkie czoło komisarza Zimy. Tymczasem, ponieważ się nie odwracał, stałem przy drzwiach z rękoma za plecami założonemi, i pozwalałem ciepłemu powietrzu wypełniać płuca, obmywać skórę, roztapiać krew w żyłach stężałą. W gabinecie było niemal gorąco, wielki, kolorowo malowany piec majolikowy nie stygł ani na moment, szyby w końcu tak zaparowały, że widziałem przez nie głównie rozmyte tęcze świateł ulicznych, dziwnie rozlewających się i zlewających na szkle. Jest kwestją wielkiej politycznej wagi, by w Ministerjum Zimy nigdy nie panowało zimno.

— No i czemuż nie siadacie, Wieniedikt Filipowicz? Usiądźcie, usiądźcie. Rumiana twarz, wesołe oczka. Usiadłem. Westchnąwszy donośnie, opadł po swojej stronie biurka, tuląc w dłoniach filiżankę z czajem parującym. (Mnie nie poczęstował). Niezbyt długo tu urzędował, biurko nie było jego, wyglądał za nim jak dziecko w ministry się bawiące, na pewno by mebel wymienił. Musieli go dopiero co przysłać, przysłali go, carskiego komisarza nadzwyczajnego

— skąd? z Peterburga, z Moskwy, z Jekaterynburga, z Syberji? Wziąłem głębszy oddech.

— Wasze Błagarodje pozwoli… Czy jestem aresztowany?

— Aresztowany? Aresztowany? Jakżesz myśl taka mogła postać w waszej głowie?

— Wasi urzędnicy

— Moi urzędnicy!

— Gdybym otrzymał wezwanie, na pewno bym sam

— Czy nie zaprosili pana uprzejmie, panie Gierosławski?

— On wreszcie wymówił nazwisko poprawnie.

— Sądziłem

— Boże mój! Aresztowany! Zasapał się.   Splotłem dłonie na kolanie. Jest gorzej, niż myślałem. Nie wsadzą mnie do ciurmy. Wysoki urzędnik carski chce ze mną p o r o z m aw i a ć.               Zaczął wyjmować z biurka papiery. Wyjął gruby plik rubli. Wyjął pieczęcie. Pot spływał po mnie pod bielizną.

— Taak.

— Preiss siorbnął głośno herbatę.

— Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

— Słucham?

— W zeszłym roku zmarła wam matka, prawda?

— Tak, w kwietniu.

— Zostaliście sami. To przykre. Człowiek bez rodziny jest jak… no, sam jest. To źle, oj, źle.

— Przewrócił kartę, siorbnął, przewrócił następną.

— Mam brata

— mruknąłem.

— Tak, tak, brata na drugim końcu świata. Dokąd to wyjechał, do Brazylji?

— Peru.

— Peru! Co on tam robi?

— Kościoły buduje.

— Kościoły! Na pewno często pisze.

— No, częściej ode mnie.

— To ładnie. Tęskni.

— Ano.

— Wy nie tęsknicie?

— Za nim?

— Za rodziną. Kiedy ostatni raz słyszeliście od ojca?

— Kartka, kartka, siorbnięcie. Ojciec. Wiedziałem. O cóż innego mogło chodzić?

— Nie korespondujemy, jeśli o to pytacie.

— To fatalnie, fatalnie. Nie interesuje was, czy w ogóle żyje?

— A żyje?

— A! Czy Filip Filipowicz Gierosławski żyje! Czy żyje!

— Aż się poderwał zza swojego operowego biurka. Pod ścianą stał wielki globus na leciutkim stelażu z mokrego zimnaza, na ścianie wisiała mapa Azji i Europy; zakręcił tym globusem, trzepnął grzbietem dłoni w mapę. Gdy z powrotem na mnie spojrzał, na pucołowatem obliczu nie pozostał najmniejszy ślad niedawnej wesołości, ciemne głaza spoglądały z kliniczną uwagą.

— Czy żyje

— szepnął. Podniósł z biurka papiery pożółkłe.

— Filip Gierosławski, syn Filipa, urodzony w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym w Wilkówce, w Królestwie Pruskim, w Prusiech Wschodnich, powiat lidzbarski, od roku tysiąc dziewięćset piątego poddany rosyjski, mąż Eulagji, ojciec Bolesława, Benedykta i Emilji, skazany w roku tysiąc dziewięćset siódmym na śmierć za udział w spisku na życie Jewo Impieratorskawo   Wielicziestwa oraz w buncie zbrojnym; nu, w drodze ułaskawienia karę zamieniono na piętnaście lat katorgi z pozbawieniem praw stanu i sekwestrem majątku. W roku tysiąc dziewięćset siedemnastym darowano mu resztę kary, nakładając prikaz na żytielstwo w granicach gienerałgubernatorstwa amurskiego i irkuckiego. Nie pisał? Nigdy?