— Zastanawiał się pan, dlaczego ten turecki kupiec na koniec spasował? Nie powinien był.
— Tak.
— Co: tak?
— Nie powinien był. Zastanawiałem się. Tesla przez chwilę studjował w milczeniu etykietę trunku.
— I?
— Dał mi wygrać, to oczywiste.
— A dlaczego?
— Wydaje mi się, że go przekonałem.
— Mhm?
— Że nie istnieje. Nalawszy, Tesla uniósł kieliszek pod światło, zmrużył oczy. Na wargach błąkał się mu charakterystyczny półuśmiech ironji, który zapamiętało się z wczorajszej rozmowy; ale ironji skierowanej raczej do niego samego, nie przeciwko interlokutorowi.
— To chyba niezbyt pewna metoda. Często ją pan stosuje?
— Ubawiłem go na chwilę.
— Ale pana to nie bawi, pan w to wierzy. Prawda?
— Tak.
— Że nie istnieje. Mhm.
— Doktor Tesla powąchał alkohol, posmakował.
— Gróf Keglevich, mhm.
— Znowu powąchał.
— Tak jak sądziłem, bardzo dziwny z pana młodzieniec. Się zaśmiało się.
— Czy pan się przeglądał w lustrze, doktorze? Po zmroku, przy świetle włączonem?
— Ach! Odchylił się, cofając barki do krzesła; broda prawie mu opadła na pierś, włosy zsunęły się na skronie, spoglądał teraz spod brwi kruczych, siwy kosmyk wskazywał kość ostro zarysowaną nad wklęsłym policzkiem. Znowu uwydatniło się podobieństwo Nikoli Tesli do cygańskiego patrjarchy. Gdy rzekł, iż pochodzi z rodu biskupów i gienerałów, tylko potwierdził pierwsze przeczucie.
— Mogłem się spodziewać, że pan zwróci uwagę. Tak. Są pewne skutki uboczne, których… Mhm. Przebywał pan niedawno przez dłuższy czas w ćmietle? Godziny. W ciągu ostatnich tygodni.
— Nie.
— Ludzkie oko
—
— Nie. Siedziało się po przeciwnej stronie stolika, plecy równo na oparciu, głowa odchylona, nadgarstki na blacie. Symetrja spojrzeń była zupełna
— ta sama wysokość, ta sama poza, ten sam po obu stronach układ pomieszczenia, zaścielone posłanie pod jedną ścianą, zaścielone posłanie pod drugą ścianą, smuga przyćmionego przez chmury słońca pomiędzy
— teraz mógł toczyć się dialog, w którym każde pytanie i każda odpowiedź będzie mieć równą wagę. Tesla zamoczył wargi w koniaku.
— W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku Mark Twain wybrał się w podróż po Europie. Stały przed nim otworem wszystkie salony kontynentu. Odwiedził między innemi dwór Jego Imperatorskiej Wysokości Mikołaja Drugiego. Wcześniej już pan Twain pisał do mnie, z własnej inicjatywy działając jako mój agient optima fide. Miałem zaszczyt zaliczać się do jego przyjaciół, poznaliśmy się kilka lat wcześniej przez nowojorską high society. Rozmawiał w moim imieniu także z ministrami Wielkiej Brytanji, Niemiec i Austrji. Wówczas chodziło przede wszystkiem o sprzedaż patentów na systemy wielofazowego prądu zmiennego; ministerja wojny były zainteresowane również moimi teleautomatami, pracowałem nad torpedami zdalnie sterowanemi. Większość owych starań pana Twaina nie przyniosła owoców. Niemniej z carem Mikołajem Aleksandrowiczem prowadziłem osobiście negocjacje jeszcze przez długi czas. Rosja wielokrotnie wyrażała zainteresowanie zakupem rozmaitych moich patentów o zastosowaniu militarnem, niektóre rzeczywiście nabyła. Dopiero jednak około dziesięciu lat temu, gdy ja zaznałem, mhm, poważnych kłopotów finansowych na skutek przeniewierstwa i nieuczciwości partnerów, a w Imperjum Rosyjskim zaczął się na dobre szerzyć Lód, car zaproponował mi długoterminowy kontrakt i środki do prowadzenia badań, pozostawiając mi przytem prawa do patentów na wszelkie wynalazki, jakie stworzę w okresie obowiązywania kontraktu. Imperator wydaje się żywić do mnie pewną, mhm, słabość, być może ze względu na moje pochodzenie. Rozumie pan, panie Benedykcie, w sumie były to zbyt dobre warunki, by ich nie przyjąć, zwłaszcza wobec mojej ówczesnej sytuacji w Ameryce. Uniosło się kieliszek do ust. Jasna powierzchnia cieczy marszczyła się w koncentrycznych wzorach w rytm drgań pociągu, tuktuktukTUK. Doktor Tesla machinalnie obracał złocone szkło między palcami w bawełnie białej. Przyglądał się, jak ostrożnie się pije. Kaszlnęło się.
— Ten carski kontrakt.
— Tak?
— Co właściwie Mikołaj Aleksandrowicz u pana zakontraktował, doktorze? Tesla uśmiechnął się z sympatją szczerą.
— Proszę sprawić mi przyjemność i powiedzieć, że nie myliłem się co do pana, że to wszystko
— to nie ślepy przypadek.
— Ależ! Nie jestem pańskim asystentem, żeby urządzał mi pan wciąż egzaminy.
— To prawda. Nie jest pan. Nie mam obecnie żadnego asystenta. Koniak węgierski szczypał w język mało przyjemnie. Uderzyło się kieliszkiem o blat, zabrzmiało to jak klekot kości pustych, trzask mokrego bicza.
— Car zamówił u pana broń przeciw lutym.
— Tak?
— Grossmajster, Arcymistrz, to tylko pukaweczka na wróble. Ręczna robota, pewnie nie zmontowaliście jeszcze linji fabrycznej, dla każdego egzemplarza osobny projekt i nazwa. Rzemiosło. Ile sztuk wykonano, tuzin?
— Osiem. Dalej. Oblizało się wargi.
— To tylko pukaweczki, ale pan wywiązał się z kontraktu, doktorze, jedzie pan wypróbować swoje wynalazki w krainach Lodu, gdzieś w składzie tego pociągu znajduje się zapieczętowany wagon, w którym
—
— Tak.
— Uniósł dłoń białą, słowotok ustał. Tesla nachylił się nad stolikiem, nagle łamiąc symetrję. Nowa stereometrja spojrzeń narzuciła nowe konteksty.
— Pan rozumie, że rozmawiam teraz z panem mimo wszystko nie ze względu na dług życia. Obaj jesteśmy ludźmi rozumu. Podobieństwa lgną ku sobie, doświadczałem tego w życiu wielokrotnie, ludzie się znajdują nieświadomie, znają się, zanim się poznają, zanim o sobie usłyszeli.
— Złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa.
— Pokażę coś panu. Proszę siedzieć. Przeszedł na drugi koniec przedziału, w kąt przy drzwiach; po obu ich stronach znajdowały się bliźniacze szafy, otworzył tę lewą, sięgnął w dół i wyciągnął na dywan wielki skórzany sakwojaż. Musiał być ciężki bardzo, zwa żywszy, z jakim wysiłkiem Tesla obrócił go i przysunął ku stolikowi, pod okno. Cofnęło się stopy. Doktor Tesla wyłowił z kieszonki misternej roboty kluczyk, zgiął się wpół i otworzył zamek torby czarnej. Ledwo rozchyliwszy jej zanitowane w stal szczęki, sięgnął pewnym ruchem do przegródki wewnętrznej i wyjął czerwony, zamszowy futerał w kształcie walca. Wyprostowawszy się następnie na całą swą wysokość, wyrzucił z futerału na dłoń lekką metalową lunetę. Lunetę, kalejdoskop, jakiś przyrząd optyczny zakończony z obu stron soczewkami, nieco mniejszą i nieco większą. Uniósł go do oka
— spoglądał w tę większą. Mruknął coś pod nosem po serbsku.
— Proszę. Ujęło się aparat z przesadną ostrożnością. Pierścienie ciemnego metalu zachodziły na siebie, zbiegając się w białych obejmach z kości słoniowej; na pierścieniu środkowym znajdował się mały emblemat przedstawiający symboliczne zaćmienie Słońca. Słońce było z laki żółtej, Księżyc