— z matowoczarnej. Doktor Tesla patrzył wyczekująco. Wzruszyło się ramionami.
— Co to jest?
— Interferograf. Pan spojrzy. Spojrzało się. Odruchowo skierowało się tuleję na okno, ku Słońcu i uralskiemu krajobrazowi
— ale to nie była luneta, nie przybliżała widoków, nie pokazywała w ogóle niczego oprócz biegnącego po średnicy soczewki prostego ciągu kilkunastu koralików światła. Tło natomiast pozostawało jednolicie czarne.
— No i?
— Pamięta pan, co mówił o Królestwie Lodu? „Jest, jest. Nie, nie”.
— To raczej przeczucie… Lód… Lute żyją w świecie logiki dwuwartościowej. Znaczy
— jeśli żyją.
— Tym się pan zajmuje?
— Matematyka, logika, no, zajmowałem się.
— Sam pan mi więc powie, czy można to uznać za rodzaj dowodu.
— Co?
— Światło.
— Usiadł, przywracając symetrję.
— Zacząłem się tym interesować po pierwszych doświadczeniach ze spalaniem związków tungetytu. Czym właściwie jest ćmiatło? Ciemność to brak światła
— jak ciemność może w y p r z e ć światło? jak może rzucać cienie, które są światłem?
— Zabawka dla salonowych spirytystów.
— To też. A jednak… Położyło się tuleję na stoliku. Turlała się między kieliszkami.
— Wierzy pan w takie rzeczy, doktorze? Wróżby, jasnowidzenia, przywoływanie duchów? Tu w Europie nadal się tym pasjonują, teozofowie, różokrzy żowcy, gnostycy, okultyści od Rudolfa Steinera, zresztą widział pan, jak bawi się księżna
— widział pan? Potarł nos kościsty, po raz pierwszy okazując zmieszanie.
— Niech pan mnie nie myli z Edisonem, ja nie budowałem telefonu do rozmów ze zmarłymi. Nazywają mnie Czarodziejem, Wizard, ponieważ łatwo olśnić ignorantów, ale od dziecka jestem człowiekiem nauki. Człowiekiem nauki, który rozumie, jak wiele zjawisk nauka jeszcze nie ogarnia. Gdy byłem gościem Królewskiego Towarzystwa w Londynie, miałem okazję zapoznać się z dowodami na przesyłanie myśli. Lord Rayleigh pokazał mi fotografje materjalizującej się ektoplazmy. Żona sir Williama Crookesa zadziwiła mnie biegłością w sztuce lewitacji. A wiele przydatnych inspiracyj wyniosłem z rozmów ze swami Vivekanandą o kosmologji wedyjskiej. …Nie znam wszystkich właściwości ćmiatła. Tak czy owak, nie zajmuję się tym, czego nie mogę zobaczyć, zmierzyć, opisać. To
— wskazał na interferograf
— jest proste urządzenie, składające się ze szkła, dwóch przegród ze szczelinami oraz filtra. Interferencja światła stanowi dowód, że światło jest falą
— że jest falą, było oczywiste od czasów Maxwella, od doświadczeń Younga. Zarazem jest oczywiste, że światło składa się z pojedyńczych molekuł, pędzących przed się z określoną energją. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym, gdy furorę robiły cieniografy Wilhelma Roentgena, przeprowadzałem osobiście liczne eksperymenta, w których strumienie cząstek światła uderzały w cienką tarczę, przekazując jej swój impet. Kilka lat później ujął rzecz w teorji kwantów doktor Einstein. Nie ma zatem wątpliwości, że na tym najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości zachodzi sprzeczność: światło zarazem jest i nie jest falami, jest i nie jest molekułami. Gdyby było tylko molekułami, zobaczyłby pan w interferografie dwa jasne punkty
— miejsca, w których promienie przechodzą przez dwie szczeliny. Ponieważ światło jest także falami, interferuje i nakłada się na siebie; tam, gdzie amplitudy się dodają, jest jaśniejsze, a
— chociaż dla tego efektu nie ma całkiem dobrego wyjaśnienia
— tam, gdzie się niwelują, ma pan przerwy w linji. Lichtquant w tym samym miejscu jest i go nie ma; ten sam Lichtteilchen jest i tu, i tam. Czy to logika Arystotelesa? To zaprzeczenie logiki Arystotelesa! A przecież widzimy na własne oczy. Jeszcze raz uniosło się tuleję.
— Zgadza się.
— Proszę go zatrzymać.
— Skinął głową, gdy się zawahało się.
— Proszę, łatwo go sporządzić według schematu Billeta, tylko filtr stosowny dla światła słonecznego potrzebny i miara precyzyjna szczelin. Niech pan spojrzy w interferograf, gdy dojedziemy na miejsce. Doktor Tesla podał futerał zamszowy. Obróciwszy jeszcze aparat w dłoni, schowało się go do kieszeni.
— I co wtedy zobaczę? Uśmiechnął się. Sięgnąwszy do torby, tym razem rozwarł jej stalowe szczęki jak najszerzej. Energicznym szarpnięciem
— aż marynarka napięła mu się na plecach i zarysowały się pod materjałem łopatki kościste, aż biała chusta osunęła się z szyji i pokazały się nad sztywnym kołnierzykiem sińce czarne, negatywy grubych paluchów Jurijaduszytielia
— wydźwignął na stolik beczułkowate urządzenie z drewna i metalu. W ostatniej chwili uratowało się przed zmiażdżeniem kieliszki. Doktor Tesla doprawił z jednej strony beczułki korbę opatrzoną gumową rączką, z drugiej strony wpiął w mały otwór kabel zakończony pierścieniem zimnazowym. Masywna podstawa urządzenia wykonana została z ciemnego drewna, wśrubowano w nie obejmy żelazne i listwy, na których wspierał się korpus, a w nim, jak w zawieszonym poziomo koszyku o gęstym splocie, zamknięte były dyski, walce, pręty, zwoje drutu i pierścienie stali. Odstawiło się kieliszki. Spojrzawszy z bliska, dojrzało się pośrodku drewnianej platformy mosiężną tabliczkę z grawerunkiem eleganckim.
Teslectric Generator T
esla Tungetitum Co.
Prague — New York 1922
— Co to takiego?
— Dynamomaszyna teslektryczna. Konstrukcja jest podobna do konstrukcji gieneratora prądu stałego, ale zamiast magnesów zastosowałem czysty tungetyt, a uzwojenie jest z cynkowego zimnaza.
— Czysty tungetyt! Sądzi pan, że coś takiego może okazać się opłacalnem? Oczy mu zalśniły
— teraz radował się jak dziecko, miało się wrażenie, że ten kościsty starzec za moment zatrze dłonie i podskoczy na krześle.
— Nie prąd elektryczny tu powstaje, drogi panie, nie prąd!
— A co?
— Inna siła. Spływa swobodnie w drewno, w liczne chłody zimnaza, w rośliny i zwierzęta, w struktury krystaliczne. Istnieją wysokowęglowe odmiany zimnaza
— jak sam krjokarbon grafitowy
— które po podłączeniu do owej energji ciemnej emitują ćmiatło. Na tym opiera się mój patent mrokówki; już go wykupiła jedna i druga fabryka syberyjska. Natomiast niekontrolowane wyzwolenie teslektryczności skutkuje raptownem obniżeniem temperatury. Car dostarczył mi dosyć tungetytu, mogłem do woli eksperymentować. Wiem już, że nie da się tu bezpośrednio stosować prawideł starej fizyki, ów „pływ teslektryczny” nie zachowuje się jak prąd elektryczny
— ale też nie do końca przypomina przepływ cieczy. Wylewa się, wylewa, wylewa; są takie naczynia, przedmioty, materjały, których zdaje się, iż nigdy nie wypełni do reszty, spływa bez końca. …I w takim pomieszczeniu, pod upustem energji teslektrycznej
— jeśli następnie spojrzeć w takim pomieszczeniu w interferograf, nie zobaczy się rozciągniętego pasma jaśniejszych i ciemniejszych plam, ale dwa samotne punkty światła. Przez chwilę nie rozumiało się, co on właściwie powiedział. Potem złapało się za kieliszek, wychyliło się resztę koniaku. Sięgnęło się po drugi. Czy to ręka drżała, czy pociąg dygotał na zjeździe w przełęcz uralską? Nikola Tesla przyglądał się, uśmiechnięty. Czort wziął wszelkie symetrje.