— To…
— Odchrząknęło się.
— To jest mocna przesłanka. Westchnął.
— Ale nie dowód.
— Nie. Nie można wykluczyć, że owa tungetytowa siła wpływa tak jedynie na naturę światła. Bo ja wiem
— prostuje drogi Lichtquanten? Logika… to coś znacznie bardziej fundamentalnego, logiki nie sposób sprowadzić do jednego czy drugiego fizycznego fenomenu. Nawet jeśli istotnie pana „siła teslektryczna” odejmuje światłu falowość i zatrzaskuje kwant światła w jednym miejscu, do zupełnego istnienia lub zupełnego nieistnienia.
— Tak właśnie myślałem. Ba, przecież dotąd w ogóle mi nie postało, iż to jednoznaczne „zamrożenie” natury światła może stanowić zaledwie skutek uboczny innej zmiany, o tyle głębszej
— mimo wszystkie legendy syberyjskie, mimo opowieści z Kraju Lodu. Dopiero dzisiaj przed obiadem, gdy usłyszałem, co mówił pan o lutych…
— Tak.
— Nagłe olśnienie, jakbym zobaczył od razu schemat gotowego rozwiązania, teraz tylko go odczytać. Zwykłem wierzyć podobnym objawieniom, kiedyś jedno uratowało mi życie. Bo zobacz. Jeśli siła teslektryczna rzeczywiście narzuca dwuwartościowość logiki…
— Zgarbił się, jak widać zdarzało mu się w momentach większego zamyślenia, gdy odwracał uwagę od kontroli ciała.
— Jak pan sądzi, jaki to może mieć wpływ na organizmy żywe? Na człowieka?
— Nie mam pojęcia. To wszystko jest…
— Wykonało się chaotyczny ruch rękoma. Prawa ręka zahaczyła o obudowę dynama, metal był chłodny, nie zimnazo, ale zaskakująco chłodny; się wzdrygnęło się, opuściło się ramiona.
— Na takie rzeczy nie ma w ogóle słów, panie doktorze, łamiemy sobie języki, łamiemy sobie rozumy.
— O to właśnie pana pytam. Mówił pan przecież, że się tym zajmuje. Tak? Więc głowa, jaki to może mieć wpływ na głowę?
— Przytknął dwa palce białe do skroni, niczym lufę rewolweru.
— Czy człowiek powinien to jakoś… czuć?
— Ma pan na myśli mieszkańców Syberji? A może zimowników, marcynowców? Tesla machnął lekceważąco, nagle zirytowany, rozczarowany.
— Pan nie potrafi mi powiedzieć. Tak. Przepraszam. Się żachnęło się.
— Ale o co panu chodzi, doktorze! O wpływ na myśli
— czy też na to, z czego myśli się biorą? Myśli! Ha! Taki człowiek nie powinien w ogóle oddychać! Na litość boską!
— Im bardziej podnosiło się głos, tem szybciej się mówiło, z tem większem przekonaniem. Oblizało się wargi. Wracały obrazy z anatomicznych atlasów Zygi, jego słowa, słowa jego kolegów z medycyny, urywki rozmów.
— Zmieniłby pan jeden pierwiastek i nie miałby pan człowieka. A to
— to jest zmiana największa! Ciało odpadłoby od kości, krew rozłożyłaby się w żyłach, nie byłoby kości, nie byłoby ciała, żył, żadnej tkanki żywej, niczego, niczego, niczego
— Stał już. W lewej pięści ścisnął pierścień zimnazowy, jakim kończył się wychodzący z dynamomaszyny teslektrycznej kabel, prawą dłonią za korbę złapał. Zakręcił. Coś szczęknęło w maszynie i stalowe jelita zaczęły się obracać w brzuchu beczułkowatym, zawirowały jaśniejsze i ciemniejsze elementa, Tesla kręcił coraz szybciej, wirowanie przekroczyło tempo, po którem ludzkie oko przestaje rozróżniać podmioty ruchu i postrzega tylko ruch, jego kierunek i barwę. Gienerator świszczał i warczał. Doktor Tesla miarowo obracał korbą, długie ramię pracowało w spokojnym rytmie. Stał twarzą do okna, znowu wyprostowany, z ręką z kablem uniesioną przed się na wysokość piersi, kabel zwisał jak wąż zdechły, odsunęło się kolano, by przypadkiem oń nie zahaczyć. Zaschło w gardle, przełknęło się ślinę, mdłą po koniaku. Z gieneratora począł się dobywać szczypiący nos swąd. Pojawiły się maleńkie kropelki wilgoci na metalowym korpusie. Na skórze podnosiły się włoski, mrowiły palce, podniebienie, język. Roztarło się dłonie. Były zimne, w przedziale panował chłód. Chuchnęło się w garści. Przed twarzą Nikoli Tesli wykwitały siwe obłoczki pary. Kręcił nadal, dynamo wirowało, trrrrrrrrrr. …Lewe ramię, to nieruchome, ono pierwsze jęło się rozmywać. Jakby ktoś zacierał obraz na starej fotografji
— jakby za długo naświetlano fotograficzną błonę. Biała rękawiczka, mankiet koszuli, rękaw marynarki, potem cała marynarka, potem chusta na szyji i głowa doktora, i druga ręka, i nogi
— Tesla zapadał się w cień, za pionową zasłonę szarego półmroku, jak drżący powidok powietrzny, tylko że drżący nie z gorąca, lecz z zimna, i nie w blasku porażającym, lecz w ciemności, to znaczy w ćmietle
— widziało się jego czarne iskry, jak negatywy wyładowań elektrycznych, ale nieostre, powolne, wyrastające po łagodnych łukach i w pękach ciasnych, w wełnistych kłaczkach i językach czarnego ognia, na barkach i wzdłuż rękawów, na włosach i na czole, na kościach policzkowych doktora Tesli
— już cały stał w oparach ćmiatła, w łunie nocy. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. Ponieważ okno miał przed sobą, jasność błyskała za jego plecami
— jaskrawy świecień sylwetki wysokiej, dalece wyraźniejszy od każdego cienia, jaki normalnie rzuca się w świetle dziennem. Nikola Tesla rozpadał się na swój własny negatyw i negatyw negatywu, położony białą plamą na dywanie, drzwiach, ścianie przedziału. Paraboliczne smugi ciemności zaczęły przeskakiwać między ciałem doktora
— wyciągniętą ręką, gorsem prostym, czołem
— a pokrywającą się szronem masą żelazną gieneratora. Na mosiężnej tabliczce lśnił już lodowy nalot. Wcisnęło się dłonie pod pachy, się odsunęło się wraz z krzesłem, byle dalej od rozpędzonego dynama. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. …Tesla otworzył usta; chciał coś powiedzieć
— miast słów wydobył się spomiędzy jego suchych warg obłok czarnej jak smoła pary. Ekspres zaczął hamować i Tesla zatoczył się mimo szeroko rozstawionych nóg; musiał się oprzeć o stolik, puścił korbę, puścił kabel. Terkot powoli cichł. Na szybach, złoceniach, sukiennych obiciach, metalowych i drewnianych ekstrawagancjach Luksu, na kieliszkach
— skrzył się osad śnieżny jak ścięta przez wiosenny przymrozek rosa. Otworzyło się okno, by wpuścić do wnętrza przedziału ciepłe powietrze. Tesla wyprostował się, otarł chusteczką usta, czoło. Zdjąwszy rękawiczki, wytarł starannie dłonie, każdy długi, kościsty palec.
— Ciało, drogi panie, ciało jest potęgą, nie zasłużyliśmy na władzę nad nią. Z trudem ukryło się zażenowanie.
— No tak, odrobina gimnastyki nikomu nie zaszkodziła. Dyszał lekko. Bynajmniej nie wyglądał na zmęczonego
— oddychał teraz głębiej, lica miał zaróżowione, rozszerzone źrenice.
— Od dawna pan to robi?
— Zauważyłem, że pomaga mi w pracy. Oczyszcza umysł, jeśli można tak powiedzieć.
— Wyjął portcygar.
— Są też inne efekty, trudniejsze do opisania.
— To, co się dzieje z pana cieniem
—