—
— Miałem na myśli stany umysłu. Ciało to potęga, ale umysł, mon ami, jest jedyną rzeczą, za jaką człowiek w pełni odpowiada na tym świecie.
— I nie boi się pan, że w ten sposób naraża go pan na szwank? Cóż pan w końcu wie o tej sile tungetytowej? Tesla zaśmiał się serdecznie.
— Mój drogi, onegdaj przepuszczałem sobie przez głowę prąd elektryczny o napięciu stu pięćdziesięciu tysięcy voltów. A sądzi pan, że o elektryczności wiemy już wszystko? Po to czyni się eksperymenta, by dowiedzieć się czegoś nowego; z tym, co znane, nie eksperymentuje się, bo nie ma po co.
— Zapalił papierosa; płomień zapałki na ułamek sekundy rozbłysł kleksem czarnym, gdy Tesla go zdmuchnął.
— Co teraz mnie frapuje… Niech pan mi powie, jakie mógłbym przeprowadzić eksperymenta dla sprawdzenia pańskiej hypotezy. Kopnęło się czubkiem buta leżący na dywanie kabel.
— A co my właściwie wiemy o związku teslektryki z lutymi? Skąd pan
— Otworzyły się drzwi przedziału. Weszła żona
— nie żona, towarzyszka Ni koli Tesli, młoda kobieta, którą widziało się z nim w jadalni. Weszła i zaraz za progiem stanęła jak przymrożona. Granatowa spódnica od kostjumu angiel skiego, wysoki stan, medaljon srebrny na żabocie z irlandzką gipiurą, jasne włosy ujęte w koronie warkoczy. Ile mogła mieć lat, siedemnaście? Bez wątpienia była młodsza od panny Muklanowiczówny. Spojrzała na Teslę, na dynamomaszynę, znowu na Teslę, zacisnęła wargi
—
— Christine!
— zawołał doktor. Odwróciła się na pięcie i wybiegła, trzaskając drzwiami. Wymieniło się z Teslą porozumiewawcze spojrzenia. Wyrzucił papierosa przez okno, wdział na powrót białe rękawiczki, przygładził włosy. Odmontował od gieneratora korbę i kabel, poczem zdjął maszynę ze stolika i spakował to wszystko do torby. Nie od razu trafił kluczykiem w zamek maleńki
— pociąg zwalniał gwałtownie, coraz bardziej trzęsło. Gdy doktor targał sakwojaż do szafy, wstało się i wystawiło się głowę za okno. Nie było tu żadnej stacji, żadnych zabudowań w zasięgu wzroku, przynajmniej nie po tej stronie torów; w ogóle żadnego śladu cywilizacji
— jeno góry i górska przyroda, Ural dziki. Słońce do reszty wyszło zza brudnych chmur i z rozpościerającego się na łagodnych zboczach lasu buchała soczysta zieleń. Zapiszczały hamulce, wagon szarpnął się jeszcze raz do przodu i pociąg stanął. Sapanie lokomotywy i syk pary słychać było nawet tutaj.
— Co się stało?
— Może jakaś awarja
— rzekło się.
— Może coś z torami. Trzeba zapytać prawadnika. Tesla zerknął na zegarek, złapał za laskę i otworzył drzwi.
— Sabotaż! Wyszło się za nim na korytarz. Z innych przedziałów też wysypali się pasażerowie, powstał tłok i zamieszanie, wszyscy pytali o to samo. Tymczasem prawadnika ani widu. Otwarto okna. Przeciąg zawijał firanki na głowy wyglądających.
— Czy pan aby nie przesadza doktorze, przecież
—
— Pomyśl pan, dammit! Skąd się bierze zimnazo? Bez najmniejszego wahania wysadziliby w powietrze cały ten Ekspres Transsyberyjski.
— I siebie razem z nim? A co z zięciem dyrektora Sibirchożeta? Tesla zamknął przedział.
— Dlatego w takich właśnie chwilach najbardziej się lękam o moje prototypy.
— Na stacjach, na postojach.
— Ujrzało się teraz lukę w rozumowaniu przeprowadzonem wczoraj przy śniadaniu. Podczas jazdy każdy potężniejszy atak bombowy spowoduje zagrożenie dla całego pociągu i wszystkich pasażerów
— ale gdy pociąg stoi, można bezpiecznie wysadzić w powietrze konkretny wagon. A co za tem idzie: jeśli zamachowcy zamierzyli się na jednego człowieka podróżującego w Luksie
— czy księcia Błuckiego, czy doktora Teslę
— rzeczywiście powinni byli umieścić zabójcę w tej samej klasie; jeśli nato miast chodzi im tylko o wagon ze sprzętem Tesli, bombowiec równie dobrze może jechać klasą drugą. Serb ze z trudem ukrywanem obrzydzeniem bronił się przed napierającemi ciałami i sam parł naprzód.
— Proszę mnie przepuścić, pani wybaczy, izwinitie, pażałsta, excusezmoi, entschuldingen Sie, let me through, please, czy mógłbym przejść, dziękuję. Nikt nie spostrzegł delikatnego rozmycia konturów sylwetki doktora Tesli, gdy pomagając sobie laską, przepychał się przez tę ciżbę, o pół głowy wyższy od prawie wszystkich pasażerów; nie zwrócili uwagi na migotliwą koronę cienia, jaki Nikola Tesla rzucał sam na siebie
— noktaureolę drżącą
— powidok ćmiatła.
O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji
Wilk stał na powalonym pniu, wysuwając łeb trójkątny zza gałęzi.
— A jak podejdę
—
— Nie podejdzie panna.
— Czy one nie boją się ludzi?
— Ten nie.
— …strzelby albo coś przepłoszenia panowie pociągu…
— Zwierzęta potrafią się oswoić, vous comprenez, najdziksza bestja przyzwyczai się w końcu, wschód czy zachód Słońca, przejazd parowozu, lato i zima, byle była w tym jakaś regularność. Przyroda to największy z zegarów.
— Pan inżynier oszczędzi nam tych poezyj industrjalnych. Ünal Fessar, który dotąd z obojętną miną grzebał laską w ziemi, wtem podniósł sporej wielkości kamień i cisnął nim w wilka. Inni pasażerowie krzyknęli głośno. Kamień minął zwierzę i pień o dobry metr. Wilk drgnął nerwowo, ale nie ruszył się z miejsca. Odsłonił kły i obserwował ludzi, przechyliwszy łeb na lewo. Panna Jelena podkasała spódnicę i pobiegła. Monsieur Verousse i inżynier WhiteGessling, stojący najbliżej, próbowali ją złapać, zatrzymać, ale wywinęła się im bez problemu. Od granicy lasu i leżącej na tej granicy obalonej olchy dzieliło ją dziesięćdwanaście metrów. Zanim kto zdobył się na akcję bardziej zdecydowaną, panna Muklanowiczówna podchodziła już do wilka. Wyciągnęła doń rękę.
— Oszalała, święci Pańscy, ona chce go pogłaskać!
— Odgryzie jej te paluszki
— mruknął pan Fessar.
— Gdzie doktor Konieszyn?
— Został chyba w pociągu.
— A kto to w ogóle jest?
— Panna Jelena Muklanowiczówna
— powiedziało się. Jeszcze przyklękła na pniu, pochylając głowę nad uniesionym ku niej łbem zwierzęcia. Na jego żółtych kłach błyszczała ślina, drżały odwinięte wargi drapieżnika. Panna sięgnęła z góry, ku jego grzbietowi. Wilk zawinął się w miejscu, zeskoczył z pnia i zniknął w lesie. Inżynier WhiteGessling złapał się za serce.
— Co ona sobie myśli! Małom zawału nie dostał. Gdzie jej opiekun? Się rozglądnęło się za ciotką Urszulą. Wysoka kobieta o ramionach szerokich
— po tej stronie torów nie było nikogo o tak charakterystycznej sylwetce. Pewnie leży w przedziale pod termoforem, podczas obiadu skarżyła się na krążenie. Podeszło się do panny Jeleny. Z niewinną miną otrzepywała spódnicę.
— Samobójstwo to grzech śmiertelny.
— No wie pan! A gdyby to kapitan Priwieżeński
—
— Wtedy byłaby to godna podziwu brawura. Proszę.
— Dziękuję. Ujęła podane ramię. Zeszło się spacerem z powrotem na łąkę. Mijany Ünal Fessar uchylił kapelusza. Panna Jelena udała, że go nie widzi. Gdy jednak spostrzegła, że od lokomotywy przygląda się jej książę Błucki w towarzystwie tajnego radcy Dusina i dwóch mężczyzn w mundurach książęcej służby