Выбрать главу

— Tfu, utrapienie, pcha się taki z łapami do lepszych od siebie i tylko wstyd przynosi

— ta młodzież dzisiaj

— za grosz szacunku

— Słuchajcieno

— wcisnęło mu się banknot do kieszeni mundira

— pogadajcie z obsługą kupiejnych i wywiedzcie się, kto on jest.

— Już ja go

— Ale po cichu, dobrodzieju, po cichu, na paluszkach, by mi się ptaszyna nie spłoszyła.

— Weszło się na schodki.

— Ile mamy opóźnienia?

— Trzy godziny, trzy i kwadrans, Wasze Wysokabłagarodje, ale staniemy jeszcze na dłużej w Jekaterynburgu, trza wymienić parowóz i sprawdzić podwozia.

— Na dłużej. Na ile?

— Ile będzie trzeba. Wasza Wielmożność zechce wyjść do miasta? Tam pewnikiem dalej zima trzyma, poprzednią razą mroźnik przeklęty usadził się w samym środku grodu. No. Wchodzić! Wchodzić, proszę! Odjeżdżamy!

O mrozie jekaterynburskim

Płatki śniegu, igiełki srebrzyste, kryształki cukru sypały się z nieba, migocząc filuternie w aureolach gazowych lamp. Zegary dworcowe pokazywały drugą w nocy

— w Jekaterynburgu była już czwarta, lecz wszystkie koleje Imperjum funkcjonują według czasu Sankt Peterburga i Moskwy. Niezadługo wzejdzie nad ośnieżonem miastem letnie Słońce

— noc jednak niepodzielnie należy do Zimy. Mimo to na jedynym wysokim peronie pasażerskiej stacji panował spory tłok, z wysypującymi się z wagonów podróżnymi mieszali się tubylcy: naganiacze tragarzy i wozaków, sprzedawcy futer, sprzedawcy amuletów przeciwko lutym i samorodków tungetytu, cziernarodkami zwanych (zapewne fałszywych), babuszki oferujące w głośnym zaśpiewie pirożki s kapustoj tudzież czieburieki s miasom, a najwięcej ruchu powodowały malcziki obrotne, odmierzające garnuszkami arieszki, bardzo tanie i bardzo smaczne. Prawadniki nie wkładali wiele serca ni wysiłku w symboliczne próby zapanowania nad tym chaosem

— podobne sceny powtarzały się na prawie wszystkich stacjach, gdzie stawał Ekspres Transsyberyjski. Późna pora ograniczyła natomiast energję pasażerów; większość jadących Luksem postanowiła przespać Jekaterynburg. Wysiadł monsieur Verousse, poważnie traktujący obowiązki reportera, wysiadł starszy pan ze sztucznem okiem i bracia utracjusze, a z wagonu numer jeden także francuska rodzina z dziećmi; ona zabrała się od razu na przejażdżkę po mieście. Zapowiedziano postój co najmniej dwugodzinny. Część pasażerów zapewne planowała była zajść do jekaterynburskiej cerkwi na późne nabożeństwo niedzielne; może nie wszyscy zrezygnowali, mimo opóźnienia. Śnieg, ani gęsty, ani ciężki, tańczył wesoło w żółtych światłach, kładąc się delikatnie na deski peronu, na świeżowzniesiony z uralskiego marmuru budynek dworca, na czapki, szuby i palta ludzi, na ciepły pancerz parowozu, co właśnie zamilkł i wstrzymał dech maszynowy. Zapiąwszy ciepły płaszcz z sobolim kołnierzem i naciągnąwszy rękawiczki, zeszło się na peron. Przyskoczył naganiacz. Odprawiło się go w zniecierpliwieniu.

— Rozprostować nogi? Się obejrzało się. Ünal Tayyib Fessar.

— Chce pan rzucić okiem na Jekaterynburg? Nic ciekawego tu nie ma, jeszcze jedna przemysłowa mieścina nadrzeczna; teraz podupada przez Trannsib i Zimny Nikołajewsk.

— Ująwszy laskę pod pachę, sięgnął za pazuchę i wy  dobył z futerału dwa cygara.

— Poczęstuje się pan, panie Benedykcie? Partagas, prosto z Meksyku.

— A dziękuję, dziękuję. Wyjął kozik, przyciął zwoje tytuniowe. Zapalił. Zapaliło się.

— Wybaczy pan, że zapytam

— nie wygląda mi pan na łowcę posagów, un tricheur, nie wierzę w te historje. Mam siostrzeńca niewiele młodszego… Czy to był żart? Zakład może? Niech zgadnę: zakochany nieszczęśliwie w pannie wysokiego urodzenia. Się skrzywiło się bez słowa.

— Co?

— Kupiec uniósł brwi, rozbawiony.

— Kawaler nie wierzy w miłość?

— Kłóci się z innemi moimi nałogami. Fessar zaśmiał się.

— Dobre! Zapamiętam. A poważnie?

— To było poważnie. Spojrzał bystro, już bez uśmiechu.

— Aforyzmy nie służą do tego, żeby podług nich żyć; służą do zabawiania towarzystwa przy stole. Się ukłoniło się lekko.

— Też dobre. Westchnąwszy z rezygnacją, odwrócił wzrok i wskazał laską na południe, poza stację.

— Zapewne więc chciał pan zobaczyć na własne oczy lutego.

— Jestem z Warszawy.

— Ach, tak.

— Turek pogłaskał mahoniową gładź sklepienia czaszki.

— Są już chyba w Odessie, mhm. Ruszyło się wolnym krokiem za dworzec, ku bladem i rozproszonem światłom miasta. Fessar przyłączył się bez słowa. Poddreptała babuszka z szerokim koszykiem przykrytym białą szmatą, Ünal Tayyib kupił bułkę nadziewaną. Zawinął ją w chusteczkę i schował do kieszeni obszernego futra. Obróciwszy się na pięcie, przez chwilę szedł tyłem, przyglądając się pozostawianem w płytkim śniegu śladom; gdy deski i kostkę zastąpiła zmrożona glina, wbił w nią kilkakroć obcas kozackiego buta, jeszcze poprawił laską masywną.

— Mhm, mhm.

— Wypuścił dym po wysuniętym na dolną wargę języku, zlizując przytem lubieżnie kilka iskierek mrozu.

— Ciekawym, czy robił tu kto ostatnio odwierty. A jak u was? W Warszawie?

— Proszę?

— Ziemia, czy sprawdzaliście ziemię.

— Dziabnął laską w bruzdę twardego błota.

— Dała mi do myślenia nasza pogawędka przy kartach. Ten rachunek prędkości Lodu. I inne rzeczy.

— Uniósł wzrok ku chmurom. Jekaterynburg leżał w dolinie, w siodle Uralu, u wrót Wielkiego Kamienia, w pogodną noc cień na zachodnim gwiazdoskłonie powinien wyznaczać granicę łańcucha   górskiego. Turek wskazał w lewo, na wschodni horyzont, ciemny, bezświetlny.

— Może przejedzie się pan nad Szartasz, latem to było bardzo przyjemne jezioro. No ale od paru lat nie schodzi zeń lód; tam mróz najtęższy. Taak, to idzie ziemią, wieczną zmarzliną, jak opowiadają dzikusy Pobiedonoscewa i panowie gieologowie hurtem przez Sibirchożeto najmowani, idzie czarnemi rzekami podziemnemi, Drogami Mamutów. Przecież jeden luty, nawet kilka silniejszych ognisk zimna

— nie zmieni aury.

— Ziemią, chyba tak, w Warszawie były jakieś kłopoty z wodociągami, roboty drogowe też bardzo się przeciągają… Minęło się samotną dorożkę oczekującą na kolejnych podróżnych ze spóźnionego Ekspresu; dorożkarz pociągał z flaszki ukrytej w rękawicy nieforemnej. Stróżujący pod okapem dworca żandarm popatrywał na chłopa z zawiścią.

— Tutaj przychodzi i odchodzi, miesiąc ciepły, miesiąc zimny

— a przecież bliżej Kraju Lodu niż wasza Warszawa. Co takiego przyciąga je do jednych miast, od innych odpędzając?

— Ba! Od szerokiej drogi biegnącej równolegle do torów odchodziły stąd pod kątem dwa trakty, ten z lewej prowadzący prosto ku nielicznym światłom w oknach drugiego i trzeciego piętra budynków centrum Jekaterynburga. Wszystkie domy widoczne z ulicy przydworcowej wzniesiono z drewna, na planie długiego prostokąta. Bardziej przypominały przerośnięte chałupy niż dworki szlacheckie, nie wspominając już o warszawskich kamienicach; niskie, pochyłe, wyglądały na wpółzakopane w płytkich przecież zaspach. Szerokie okiennice były zatrzaśnięte, śnieg lepił się do szczelin i załomów, układał na dachach pochyłych w schodkowe gładzie, słaby wiatr wciągał go w zaułki i przejścia między domami. Szło się w milczeniu.