— Panie Benedykcie? Za czym pan się tak rozgląda? Umówił się pan z kimś?
— Fessar uśmiechał się z dwuznaczną ironją.
— Narzucam się, niech pan powie, że się narzucam. Nagła myśclass="underline" to on! on, on, Turek przeklęty, no przecież! wyszedł, czekał, przylepił się bez pytania, pod tym futrem może mieć dwa sztucery, tuzin bagnetów, i jak się uśmiecha, on, on!
— Coś mi pan nietęgo wygląda.
— Fessar przystanął.
— Nie jest aż tak zimno.
— Spojrzał uważnie.
— Bardzo pan blady. Ręka się panu trzęsie. Natychmiast opuściło się dłoń z cygarem. Uciec z oczyma
— tam: grupka mężczyzn o topornych gębach, pewnie robotnicy z jakiejś huty, idą poboczem, wymieniając głośno uwagi, surowa scenka rodzajowa
— patrzeć na nich, nie patrzeć na Turka, nie dać po sobie niczego poznać. A on swoje:
— Tu nad Isetską jest w hotelu wcale przyzwoita restauracja i jeśli pozwoli się pan zaprosić na bardzo wczesne śniadanie, mielibyśmy okazję porozmawiać w cztery oczy i cztery uszy, co w pociągu po prawdzie nigdy nie jest możliwem.
— Ale o czym?
— spytało się ostro. Turek skrzywił się, ścięgna twarzy wystąpiły mu pod skórą jak od wielkiego wysiłku, przesunął w ustach cygaro, pomasował potylicę.
— Oni mogą gadać o duchach i inszych mamidłach, ale ja siedzę w tym interesie od lat, żyję w Mieście Lodu, widziałem Cziornoje Sijanije i blaski Soboru Chrystusa Zbawiciela, miał pan przy sobie tungetyt, czysty lub chłód węglowy, tylko że kto wozi drewno do lasu, kto?
— Rozpędził się, gestykulując cygarem i laską z coraz większym zapałem, już nie był znudzony, o nie, już inny człowiek mówił:
— I po co te tajemnice, miano fałszywe, a książę BłuckiOsiej niby dlaczego jedzie do Japońców, to znany ottiepielnik, a skoro takie publiczne wstręty panu czyni, to znaczy, że pewnie trzymacie z liedniakami, żeby nie drażnić Sibirchożeta, bo oni pierwsi się wystraszą, no ale to jest okazja, grzech nie wykorzystać, uff, no i dokąd pan tak pędzi, że
— Krzyk przeciął mróz jekaterynburski
— urwane rzężenie konającego
— krzyk i rzężenie; człowiek umiera pośród nocy śnieżnej. Spojrzało się między domy. Tam ruch w cieniu
— postać ludzka
— nisko
— czarny kształt wznosi się i opada. Postąpiło się krok. Na moment wpłynęło w śnieżną jasność lico ciemnookiego młodzika
— Miej nas w opiece!
— z szeroko otwartemi ustami i smugą brudu na policzku, bardzo blade. A wznosiło się i opadało jego ramię z kamieniem w garści, którym to kamieniem rozbijał czaszkę rozciągniętego na ziemi człowieka. Rozległ się przenikliwy gwizd. Trzasnęło drewno. Się odwróciło się. Ünal Tayyib Fessar, naciągnięty jak cięciwa łuku, z zębami zaciśniętemi na cygarze i w futrze rozchełstanem, brał oburącz znad głowy zamach laską ciężką. Trafi, zgruchocze kości. Mróz pękł ponownie, od strzału karabinowego: pierwszy z robotników zwalił się na środek ulicy, twarzą w lód. Drugi uchylił się przed laską Turka. Mieli noże. Padł kolejny strzał. Się kręciło się w miejscu jak pajac na patyku, zawsze o jeden obrót w tyle. Nożownicy, potykając się, umykali w ciemność zaułka; ostatni obejrzał się ze strachem i wściekłością
— za siebie, na bramę domu po przeciwnej stronie ulicy. Stopy oderwały się od ziemi, pobiegło się ku tej bramie. Człowiek w żółtym płaszczu rzucił się do ucieczki. Ulica była szeroka, pusta, śnieg cicho opadał na śnieg, biegło się przez skryte w ciemności obce miasto, drzwi pozamykane, pozatrzaskiwane okiennice, ani żywej duszy, jedna latarnia na skrzyżowaniu, skrzyżowanie też puste, tylko szelest wiatru, trzeszczenie zmarzliny pod butami i oddech chrapliwy, goni się człowieka w żółtym płaszczu. Ulica była prosta jak strzelił, ale rozciągnięta na pagórkach, falowała nieprzerwanie, góra, dół, on pojawiał się i znikał za szczytem wzniesienia, się bało się, że skręci wówczas gdzieś w bok, skryje się w cieniu
— ale nie, gnał przed siebie, nawet nieczęsto się oglądając wstecz, miał konkretny cel, nie uciekał na oślep. Zrozumiało się, gdy temperatura powietrza spadła na tyle, że chrapliwy oddech zmienił się w duszący kaszel i mróz wkręcił się w gardło jak gwintowany sopel
— a człowiek w żółtym płaszczu biegł dalej, prosto w objęcia Lodu. Wzdłuż bulwaru nadrzecznego paliło się kilka latarni, z głębi przecznicy płynęła także żółta poświata; lśnienie lodu przebijało przez padający śnieg i półmrok letniozimowego przedświtu. Luty przemarzał ponad bulwarem od budynku do budynku, w trójrozkroku czarnych odnóży obmarzliny, zawieszony na poziomie drugiego piętra. Rosły tam z bruku iglice śnieżne, drżało powietrze katowane nieziemskiemi chłodami. Cudownie przeźroczyste sople zwieszały się pod glacjuszem niczym kryształowa broda, odwrócone pole szklanej pszenicy. Człowiek w żółtym płaszczu biegł prosto w ten lód. Zaraz przekroczy granicę ludzkiego mrozu, to śmierć nawet dla zimownika
— rozumiało się już doskonale
— marcynowiec, który zawiódł
— jedyne jego zbawienie
— już, zaraz
— ucieknie. Wyszarpnęło się spod płaszcza Arcymistrza, odkręciło się zwoje płótna pokostowego i aksamitu, szmaty i ceraty, uniosło się broń na wysokość oczu. Rozdwojone żądło skorpiona zrównało się z rogiem jaszczura. Ścisnęło się lodowate sploty wężowe; dłoń nie drżała, było zbyt zimno, została zamrożona z palcem na ogonie węża. Żółty płaszcz
— gadzi róg
— żądło
— źrenica. Czy należy cofnąć oddech? Czy przymknąć drugie oko? Czy odrzut nie strzaska nadgarstka? Gdzie strzelać
— w nogę, w ramię, byle go powstrzymać. Pociągnęło się za ogon żmiji. Grossmajster eksplodował mrozem. Całe prawe ramię, przez rękawiczkę, od palców do barku, poraziło zimno. Wrzasnęło się. Zimno, ogień, nie ma różnicy
— ten sam ból, przeciwny wektor. Włożyło się prawicę w piec mrozu. Czarny powidok nadal pulsował pod powiekami, obraz błysku ćmiatła, gdy huknął rewolwer i tungetytowa kula uderzyła w ziemię, w lód obok stopy biegnącego marcynowca. Chybiło się, oczywiście. Wrzask zgasł w zmrożonym gardle, się zgięło się wpół, kaszląc. Arcymistrz nie wypadł z dłoni, bo przymarzł do rękawiczki, która przymarzła do skóry. Nie czuło się prawej ręki, wisiała u boku jak kawał drewna, proteza ciężka. Teraz krzyczał człowiek w żółtym płaszczu. Uniosło się głowę. Tungetytowy pocisk wybuchł był jak szrapnel Lodu, ogarniając falą czarnego zimna wszystko w promieniu kilku metrów. Z wybitej w ziemi dziury sterczały długie jęzory brudnej zmarzliny, niczym gigantyczne płatki brzytewtulipana. Podniesiony z ulicy śnieg świeży, odłamki kamieni, błoto i glina i żwir
— zamarzły w ułamku sekundy, tworząc w powietrzu skomplikowaną rzeźbę, ekspresyjne dzieło sztuki zawieszone nad kielichem tulipana na gieometrycznie prostych strunach sopli; jakby zostały wypchnięte pod niebo z wnętrza gwałtownie otwartego kwiatu. Jeszcze migotał dookoła pył lodowy i opadały wolne skrzepy omrozu. Człowiek w żółtym płaszczu znalazł się na granicy rażonego obszaru, lód go nie pochłonął. Skuł mu nogi do kolan, przebił długim soplem biodro, przygniótł plecy wywiniętym spiralnie płatem obmarzliny, urwał rękę i pokrył twarz szronem czarnym