— ale nie pochłonął. Człowiek wrzeszczał. Z żółtego płaszcza zostały strzępy. Oddychało się w kołnierz soboli, żeby mróz nie wpływał bezpośrednio do płuc; już powoli, miarowo, jeden oddech na myśl jedną. Wrzeszczał, mógł więc mówić. Przyciskając do boku bezwładne ramię, podeszło się do zmrożeńca. Poruszał głową, szron schodził płatami z jego szyji; szarpnął się na palu lodowym i pękł szron na powiekach
— marcynowiec otworzył oczy. Spojrzał.
— Puścicie!
— zajęczał.
— Powiecie, a puszczę was. Potrząsnął głową.
— Z chłodu w chłód, człowiek się rodzi, w chłód odchodzi, zimny jest Bóg, z chłodu w chłód
— Podeszło się bliżej. Wybuch uderzył go z tyłu i z prawej, marcynowiec wisiał na tym krzywym soplu jak na pochyłym rożnie, pice średniowiecznej, stopy miał zamknięte w lodzie, ale pewnie i tak nie dotykałyby gruntu, płat ziemi wykręcał mu kręgosłup pod niemożliwym kątem, chłop wyglądał jakby już mu kark przetrącono. Urwanej ręki nie było nigdzie widać. Pod barkiem zamarzł krótki strzęp żółtego materjału. Lewą dłonią wskazało się wschodni horyzont, ponad dachami miasta.
— Zaraz słoneczko się pokaże. Luty też ciągnie w przeciwną stronę. Roztopisz się, brateńku. Chciał splunąć; ślina mu na wargach zamarzła.
— Tak?
— warknęło się.
— Tak będzie? No to bywajcie w pokoju! Się odwróciło się. Wybuchnął szlochem.
— Nie zostawicie mnie tak! Mówię, mówię! Co ja wiem
— khr
— ojciec nasz najzimniejszy w guberni permskiej kazał, coby bracia baczenie dawali, taki a taki pan polski, pod imieniem Wieniedikta
— khr
— Filipowicza Jerosławskiego jechać będzie Sybirskim Ekspresem, i dojechać nie może, puścicie mnie!
— A wy się słuchacie ojców swoich.
— Panie!
— A gdybym z pociągu nie wyszedł, to co?
— Aleście wyszli, wyszliście, chocia się my nie spodziewali
— o Matko Najniepokalańsza, żebyście nie wychodzili…!
— Prawdaż to, że patrjarchą waszym jedynym jest Grigorij Jefimowicz Rasputin?
— Panie! Puścicie!
— No tylko powiecie mi: w dalszych miastach też na mnie czekają? a w pociągu samym? jest kto? i z jakiej przyczyny nienawiść do mnie taka, a?
— A skąd mnie wiedzieć, co w inszych miastach, puścicie! Co w pociągu! Dla mnie takie słowo ojca, lód na sercu, najmiłościwszy, puścicie!
— Ale jaki powód, powód być musi!
— No taki, jaki!
— Marcynowiec łypnął spod zlepiającego rzęsy czarnego szronu. Wychudzony, z cerą poharataną i przebarwioną od odmrożeń starych, z zarostem kilkudniowym na policzkach zapadniętych, sprawiał wrażenie karykatury sybirakakatorżnika, tylko kajdan mu brakowało. Teraz skuwały go okowy od żelaza twardsze.
— Wy już tam wiecie sami najlepiej, khr. Ottiepielnicka zaraza, czy trockista, czy narodnik, czy anarchista, czy zapadnik peterburski, abo inszy rewolucyjonista, zawsze jedno w głowie: rozmrozić, rozmrozić, rozmrozić nam Rosję.
— Co?
— Puścicie!
— Że niby co ja chcę zrobić…?
— A po co jedziecie do ziemi świętej? Wszyscyście tacy sami! Ogień nam w oczy! Ale Bóg zesłał Rosji lute. To zabić lutych! Zabić Batiuszkę Caria! Zgubić kraj! Wszyscyście tacy sami!
— Jezu Chryste na krzyżu cierpiący, o czym wy gadacie?!
— Harmata lodem bijąca w garści i jeszcze się zapiera, rusobójca!
— Szarpnął się ponownie. Gdyby gniew istotnie palił ogniem żywym, marcynowiec przetopiłby się na wylot przez całą obmarzlinę.
— Już na was czekają! Cziort z wami! Rozejrzało się po ulicy. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Lewą ręką wyjęło się ostrożnie Arcymistrza z ręki prawej. Wróciło się po płótno i aksamit.
— Puścicie!
— darł się zmrożeniec.
— Powiedzieliście, puścicie! Podniosło się szmaty, zawinęło w nie rewolwer.
— Kłamstwa poznać nie potraficie? Coraz więcej świateł paliło się w oknach
— dokąd zaniósł się huk wystrzału Grossmajstera i krzyki marcynowca. Ulice przecinają się w Jekaterynburgu pod kątem prostym, miasto pobudowano podług XVIIIwiecznego regularnika, nawet most przeskakujący Gorodskoj Prud Isetskiej stanowi proste przedłużenie ulicy. W tym kierunku
— most; w tamtym
— dworzec. Schowawszy Arcymistrza, ruszyło się szybkim krokiem na północ, masując ramię zlodowaciałe. Dzięki Bogu za ten mróz, inaczej na pewno już jakiś rozbudzony mieszczanin pofatygowałby się sprawdzić przyczynę nocnych hałasów. Marcynowiec wrzeszczał nadal. Na szczycie ulicznej pochyłości przystanęło się, spojrzało się przez ramię. Śnieg nie przestał sypać, pierwsze promienie wschodzącego Słońca rozszczepiały się na wirujących w powietrzu płatkach, igiełkach srebrzystych, cukrowych kryształkach. Wokół lutego i lodowego kielicha krateru, wokół otaczającej go korony sopli oraz zawieszonego na jednym z nich człowieka
— rozkwitały błękitne łuny, bił blask zimowoletniej jutrzenki. Przesunęły się chmury na niebie, zamykało się w nich okno słoneczne, i łuny gasły; potem zaraz rozwijały się od nowa
— na krócej
— dłużej
— krócej… Przypływy dnia na płytkim szelfie nocy. Cały Jekaterynburg przykryty był bielą, i to prawie wyłącznie płaskiemi powierzchniami bieli, jakby ktoś postawił tu wycinankę z czystego kartonu w kształcie miasta zamiast miasta; a pod tym słońcem kartony ożywały, biel rodziła kolory. Nawet luty promieniował cieplejszemi barwami, po rozgałęzieniach jego asymetrycznej zmarzliny spływały tęcze zimnazowe. Tylko człowiek w żółtym płaszczu, im cieplejsze światło dotykało jego twarzy, im wyżej podchodziły po jego szronie fale dnia
— tem większe wykrzykiwał przerażenie. Gdy lód w końcu zejdzie z jego barków i marcynowiec poczuje ranę po oderwanem ramieniu
— gdy lód puści i zawieszone nad marcynowcem masy spadną na jego kark
— Szybkim krokiem pomaszerowało się ku dworcowi. Ünal Tayyib Fessar stał nad zwłokami nożownika, oparty o koło pustej dorożki, i palił swoje cygaro.
— O!
— Wypluł dym.
— Nie pobiegli za panem?
— Kto?
— Książęcy. Dorożkarza ujrzało się w zaułku, przyświecał ręczną latarnią żandarmowi, który pochylał się nad ciałem o zgniecionej czaszce. Śnieg padał na krew w śniegu rozlaną.
— Myślę, że powinniśmy wrócić do pociągu. Miejscowa policja może chcieć nas zatrzymać.
— Mhm?
— Żebyśmy świadczyli w sprawie. Turek spojrzał z niezdrowem zaciekawieniem.
— Radca Dusin już się tym zajął. Co się panu stało w ramię, panie Benedykcie? Jest pan ranny?
— Radca Dusin?
— Przecież mówię panu, że to książęcy ludzie.
— Kto? Fessar zatroskał się.
— No, no, lepiej rzeczywiście wracajmy do pociągu. Proszę
—