— Nic mi nie jest!
— Odtrąciło się rękę kupca.
— Skąd Dusin?
— A kto ich ustrzelił? Znaczy, tego tu? Ludzie księcia Błuckiego przecież. Ponownie zajrzało się w głąb zaułka. Żandarm przeszukiwał kieszenie trupa.
— Nie, jego nie
— rzekł Turek.
— A jeśli nawet, to się nie przyznają, wyjątkowo nieprzyjemny widok. Chodźmy. Zadrżało się.
— Kto
—
— Przecież widzę, że ledwo się pan trzyma na nogach. Właściwie mógłby nas podwieźć, nasz tu jeniuszpolicmajster sam sobie poradzi, zaraz
—
— Nie!
— No to chodźmy, chodźmy. Szło się po własnych śladach. Za kim pobiegła służba księcia? Za chłopcem o czarnych oczach? Za pozostałymi nożownikami? Zapewne.
— Sibirchożeto zrobi wszystko, żeby zachować monopol
— mówił cicho Ünal Tayyib, patrząc przed siebie i pod nogi.
— Jak Thyssen próbował postawić choładnicę na gnieździe nad Dunajem, cztery pożary jeden po drugim im zakwitły, aż się w końcu lute nazad rozeszły. Potrzebujecie protektorów. Książę jedzie do Władywostoku, jakżeście się z nim umówili? Na kogo możecie liczyć tam na miejscu? Kto w to pieniądz wkłada? Kto udziały ma? Moglibyśmy wam pomóc. Powiedzmy, wyłączność z nowych złóż i choładnic na Indje, Azję Mniejszą i Afrykę, na dwadzieścia pięć lat. Co? Niech będzie piętnaście. Gwarancja na miejscu i otwieram akredytywę na sto tysięcy w godzinę po tym, jak staniemy w Irkucku, moje słowo wystarczy. Co? Je suis homme d’affaires. Panie Benedykcie.
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówisz.
— Tak samo jak nie miał pan pojęcia, że tu na pana czekają, a? Przecieżem nie ślepy, mało pan ze skóry nie wyskoczył
— no i po co było pod nóż pędzić? Tak się dogadaliście z radcą Dusinem? Że będzie pan robił za przynętę, a ludzie księcia ich powystrzelają? Po to był ten teatr wczoraj przy obiedzie? Teraz nie na wiele się zda. Niech pan spojrzy: madame Blutfeld, nasz pan pisarz żurnalista, już gadają, stróż dworcowy wszystko wypaplał, niby ulica pusta, a jedna chwila i cała służba wie. Powiemy, że jakaś banda chciała nas okraść
— ale to się długo nie utrzyma
— dwa trupy… a może trzy?
— Dwa.
— Dwa. Nie trzeba było wychodzić z przedziału, po coś pan tam szedł? Przysiadło się na ławce dworcowej. Na szczęście ci pasażerowie dyskutujący w świetle lamp peronowych z prawadnikami i rosłym dorożkarzem nie patrzyli w tę stronę. Fala śniegu stała w powietrzu w poprzek torów, pomarszczona firana mrozu. Czy strzały słychać było i na dworcu? Czy ktoś z nich przejeżdżał tamtą ulicą? Żandarm sam przybiegł, czy też został wezwany przez Dusina? Fessar ma rację, to nie ma znaczenia, plotki nie sposób powstrzymać.
— Pan jednak jest ranny. Obudzę doktora Konieszyna.
— Nie!
— Wstało się.
— To nie rana. Zaraz się zbiorę. Turek kręcił głową.
— Po coś pan tam szedł, po co.
— Pan nie zrozumie… nikt tego nie zrozumie… nie można opowiedzieć…
— A mimo to oczywiście próbuje się:
— Nie powinienem był iść. Zostałem ostrzeżony. Nie miałem żadnych powodów. Wszystkie powody przeciw. Fessar pierwszy wszedł do wagonu i pomógł wspiąć się po schodkach. Się oparło się plecami o ścianę korytarza.
— Zastanawiałem się, skąd tłucze mi się po pamięci to nazwisko.
— Ünal Tayyib machinalnie sięgnął po zegarek, zerknął w roztargnieniu na cyferblat.
— Jeszcze godzina co najmniej. I teraz dopiero
— jak pomyślałem o mapach, jakie krążą po Kraju Lutych
— nie, nie Grochowskiego
— ale przecież wielu polskich zesłańców pracuje na tych ziemiach. Musiała mi wpaść w ręce
— mapa? raport? patent może? Gierosławski, tak? Gierosławski. Był taki gieolog
— Kruppa? Żylcewa? A ostatnio chyba także na listach gończych. Jakaś sprawa głośna, a religijna. To dlatego, prawda? Nie odpowiedziało się.
— Dlatego
— szepnął.
— Brat? Ojciec? Krewny. Odkrył metodę, nareszcie.
— Turek schował zgasłe cygaro, ściągnął rękawiczki.
— Nie musi pan nic mówić, już rozumiem, rozumiem. Co on rozumiał? Zaciskało się zęby, w tym bólu nie sposób było jasno myśleć. Zresztą Turek rzeczywiście nie czekał odpowiedzi.
— Ale że za pana bilet płaci carskie Ministerjum Zimy! To mnie zbiło z tropu. Polityka, myślałem sobie. A tu wyskakuje książę BłuckiOsiej. No jakże! Ministerjum Zimy od początku obsadzali ottiepielnicy. Von Zielke, Rappacki. A Pobiedonoscew z koleji musi opłacać liedniaków, choćby nie chciał. I tak to się kręci
—
— Pan wybaczy, trzeba mi już
—
— Hay hay, olur.
— Ukłonił się i odsunął, robiąc przejście w wąskim korytarzu. Stał tam jeszcze przez chwilę, wsparty na lasce, w futrze ciężkim podobny sylwetką staremu niedźwiedziowi. Długo walczyło się ze zgrabiałemi palcami lewej dłoni, zanim trafiło się kluczem w zamek. Drzwi atdielienja były jednak otwarte.
— Proszę wejść. Siedział na krześle pod oknem. Zaciągnął zasłony
— czarny garnitur i cień zamiast twarzy, a na kolanach melonik, tyle było widać. Wróciło wspomnienie czynowników Zimy, ich pierwszego obrazu rozlanego na źrenicach zaraz po przebudzeniu. Nigdy nie pytają o pozwolenie, zanim wejdą; ich jest władza.
— Zamknie pan drzwi. Zapaliło się światło. Paweł Władimirowicz Fogiel zamrugał, poprawił na nosie binokle.
— Zamknie pan drzwi, gaspadin Jerosławski, nie mam wiele czasu, proszę słuchać. Mówili mi, że lepiej pozostawić pana w nieświadomości, ale to nie byłoby uczciwe. Naszem
— Się osunęło się na posłanie, głowa uderzyła o boazerję. Siwowłosy ochrannik zmarszczył brwi.
— Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Otrzymaliśmy informację, że w ostatniej chwili liedniacy umieścili pośród pasażerów Luksu jeszcze jednego człowieka. Zwiedzieli się jakoś, że mamy Wazowa na widelcu. Zajęliśmy się Wazowem pierwszego dnia; nie poszło wedle planu i jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za interwencję, niemniej w ten sposób pan się na niebezpieczeństwo wystawił.
— Fogiel nachylił się ku posłaniu.
— Czy wy mnie słuchacie? Nie wiemy, na coście potrzebni Zimie, i nie wiemy, co was łączy z Jego Wysokością. Ale wiemy, że teraz już liedniaki mają was za zagrożenie chyba nie mniejsze od doktora Tesli. A naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Rozumiecie, co do was mówię?
— Jestem wysta… na odstrzał.
— Może i nie powinienem. Zrobicie, jak uważacie. Teraz wiecie. To może być każdy z nich.
— Każdy i żaden i wszyscy na
—
— Co?
— Tsssss. Powiedzcie mi, Fogiel. Dlaczego liedniacy? Co mnie do… Khr.
— A wasza sprawa z Zimą? Po co tam jedziecie?
— Ojciec mój, Zima tak mi rzekła, on gada z lutymi.
— Ach! I wy się dziwicie? Na dworze też się czytuje Bierdiajewa. Ja jestem urzędnik porządku państwowego, mnie nie postawiono do prostowania Historji, nie modlę się do Lodu. Ale są tacy, są, i tu, i tu.