— Do matki. Może. Z początku.
— Ale teraz? Ostatnio? Od siedemnastego. W ogóle? Wzruszyłem ramionami.
— Na pewno sami dobrze wiecie, kiedy i do kogo on pisze.
— Nie bądź bezczelny, młodzieńcze! Uśmiechnąłem się słabo.
— Przepraszam. Przypatrywał mi się chwilę długą. Na palcu lewej ręki miał pierścień z jakimś ciemnym kamieniem w obejmie drogocennego tungetytu, z wygrawerowanym emblematem Zimy; postukiwał pierścieniem o blat biurka, truk, trukk, parzyste uderzenia były silniejsze.
— Ukończyliście Uniwersytet Imperatorski. Czym się teraz zajmujecie?
— Szykowałem się do rygorozum
—
— Z czego się utrzymujecie?
— Daję korepetycje z matematyki.
— I wiele zarabiacie na tych korepetycjach? Jako że już się uśmiechałem, pozostało mi opuścić wzrok na zaciśnięte dłonie.
— Wiele, niewiele.
— Jesteście częstym gościem u lichwiarzy, wszyscy Żydzi na Nalewkach was znają. Samemu Abiezerowi Blumsteinowi winniście ponad trzysta rubli. Trzysta rubli! Prawda to?
— Jak już mi Wasze Błagarodje powie, w jakiej sprawie jestem przesłuchiwanym, łatwiej będzie mi się przyznać. Truk, trukk, truk, trukk.
— A może wy naprawdę popełniliście jakieś przestępstwo, że się tu tak ze strachu pocicie, a?
— Wasze Błagarodje raczy rozemknąć okna. Stanął nade mną; nawet nie musiał się specjalnie nachylać, żeby mi wprost do ucha mówić, wpierw szept, potem warkotliwy ton żołnierski, na końcu krzyk niemalże.
— Wy hazardzista jesteście, mój Benedykcie, kartownik nałogowy. Co wygracie, przegrywacie
— co zarobicie, przegrywacie
— co pożyczycie, przegrywacie
— co wyżebrzecie od przyjaciół, przegrywacie
— nie macie już przyjaciół
— niczego już nie macie, a i to przegrywacie, przegrywacie wszystko. Oczko, bakarat, zimucha, poker, każdy sposób dobry. Raz wygraliście pół tartaku
— przegraliście je tej samej nocy. Musicie przegrywać, nie potraficie wstać od stołu, póki nie przegracie się tak doszczętnie, że nikt już z wami nie chce grać. Nikt już z wami nie chce grać, Wieniedikt Filipowicz. Nikt już nie chce pożyczać. Zastawiliście się na dwa lata w przód. Bolesław do was nie pisuje, to wy piszecie do niego, błagacie o pieniądze, ale nie przysyła ich więcej. Do ojca nie piszecie, bo ojciec nie ma pieniędzy. Chcieliście się żenić, ale niedoszły teść was psami poszczuł, jak żeście zastawili i przegrali posag narzeczonej. Żebyście chociaż w łeb sobie palnęli, jak na szlachcica przystało, ale nie palniecie, tfu, i taki z was szlachcic, szumowina! Uśmiechałem się przepraszająco. Komisarz Preiss odsapnął, poczem poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu.
— No, nie bójcie się, my się znamy i z szumowinami. Nic to, że ojciec rodzony tyle was obchodzi, co podagra cesarza Japonji
— za to obchodzi was tysiąc rubli! Prawda? Tysiąc rubli was obchodzi jak… no, bardzo was obchodzi. My wam damy tysiąc, a potem może i drugi, jak się dobrze sprawicie. Pojedziecie odwiedzić ojca. Tu zamilkł, widać czekając mojej odpowiedzi. Ponieważ się jej nie doczekał, wrócił za biurko, do parującej herbaty (ostygła nieco, teraz więc dłużej i głośniej ją siorbał), do papierów i pieczęci. Masywnem piórem złożył podpis na dokumencie, uderzył pieczatią, poprawił drugą; usatysfakcjonowany, zatarł rączki i rozparł się w fotelu skórą obitym.
— Tu macie paszport i naprawlienije do naszej delegatury w Irkucku, oni się wami zajmą na miejscu. Kupili wam od razu bilet, jutro wyjeżdżacie do Moskwy, inaczej nie zdążycie na ten Ekspres Syberyjski
— dzisiaj jest pierwszy lipca, bilet macie na piątego, odjazd o dziesiątej wieczorem z Dworca Jarosławskiego, w Irkucku będziecie jedenastego, tam was wsadzą do Zimnej na Kieżmę. Tu macie tysiąc, pokwitujcie. Kupcie sobie jakieś ubranie, cobyście wyglądali jak człowiek! A jakby wam przyszło do głowy wziąć pieniądze i przegrać wszystko
— a zresztą, przegrywajcie, byleście dojechali nad Bajkał. No, podpisujcie! Tysiąc rubli. Co oni chcą, żebym tam zrobił? Wyciągnął od ojca nazwiska, których nie zdradził na procesie? Tylko dlaczego zwraca się z tym do mnie Ministerjum Zimy, a nie Spraw Wewnętrznych?
— Pojadę
— powiedziałem
— odwiedzę ojca. I co? I tyle?
— Porozmawiacie z nim.
— Porozmawiam.
— Jak porozmawiacie, no, to już będzie dobrze.
— Nie rozumiem, co Wasze Błagarodje
—
— Nie słał listów, a was to oczywiście nie dziwiło.
— Komisarz Preiss otworzył oprawną w sukno i szyldkret teczkę.
— Irkuck nam pisze… Był gieologiem, prawda?
— Proszę?
— Filip Filipowicz studjował gieologję. Nie przestał się nią interesować i na Syberji. Donoszą mi tu… Od początku był bardzo blisko, jego rotę wzięli do drugiej czy trzeciej ekspedycji, co poszła tam na wiosnę tysiąc dziewięćset dziesiątego. Większość zginęła od odmrożeń. Albo zamarźli na miejscu. On przeżył. Potem wrócił. Do nich. Ja w to nie wierzę, ale tak mi tu piszą. Dali rozkaz, dali pieniądze, no to wysyłam człowieka. Wasz ojciec rozmawia z lutymi.
O tym, czego nie można wypowiedzieć
Moim życiem rządzi zasada wstydu. Poznaje się świat, poznaje język opisu świata, ale nie poznaje się siebie. Większość ludzi
— prawie wszyscy, jak sądzę
— do śmierci nie nauczy się języka, w którym mogliby siebie opisać. Kiedy mówię o kimś, że jest tchórzem, to znaczy, że uważam, iż zachowuje się tchórzliwie
— nie znaczy to nic więcej, ponieważ oczywiście nie zajrzę mu w głąb duszy i nie dowiem się, czy jest tchórzem. Tego języka nie mogę jednak użyć do opisu samego siebie: w zakresie mojego doświadczenia pozostaję jedyną osobą, dla której jej słowa, czyny, zaniechania stanowią zaledwie blade i w gruncie rzeczy przypadkowie odbicie tego, co kryje się pod nimi, co stanowi ich przyczynę i źródło. Istnienia owego źródła doświadczam bezpośrednio, podczas gdy części mych zachowań nie jestem w ogóle świadom, a wszystkie odbieram w sposób niepełny, skrzywiony. Sami zawsze ostatni się dowiadujemy, jakiego idjotę zrobiliśmy z siebie w towarzystwie. Lepiej znamy intencje naszych czynów niż owe czyny. Lepiej wiemy, co chcieliśmy powiedzieć, niż co naprawdę powiedzieliśmy. Wiemy, kim chcemy być
— nie wiemy, kim jesteśmy. Język do opisu naszych zachowań istnieje, ponieważ tej rzeczywistości doświadcza wielu ludzi i mogą między sobą omówić czyjąś ostentacyjną uprzejmość lub czyjeś faux pas. Język do opisu mnie samego nie istnieje, ponieważ tej rzeczywistości nie doświadcza nikt poza mną. Byłby to język do jednoosobowego użytku, język niewypowiadalny, niezapisywalny. Każdy musi sam go stworzyć. Większość ludzi
— prawie wszyscy, jestem przekonany
— do śmierci się na to nie zdobywa. Co najwyżej powtarzają w duchu cudze opisy własnej osoby, wyrażone w owym języku pochodnym