— To nie ma
—
— Co z panem? Dobrze się pan czuje? Wstał, nachylił się z troską, elektryczne światło ozłociło włosy siwe. W szkłach jego binokli odbiła się wykrzywiona w wielkiem cierpieniu twarz o krogulczym nosie i czarnych wąsach
— czyja twarz
— znajoma. Wyciągnął rękę. Się zawinęło się w pled.
— Gaspadin Jerosławski? Dreszcze uniemożliwiały wyraźną mowę.
— Sięrozroztapiasię. Nie spostrzegło się jego wyjścia; nie zauważyło się, kiedy Ekspres ruszył ze stacji w Jekaterynburgu. Gdy wkrótce potem pociąg mijał na dwa tysiące siedemdziesiątym ósmym kilometrze czworokątny słup wyznaczający zachodnią granicę Syberji
— ów totem własti carskiej nad Europą i Azją, pokryty wielojęzycznemi inskrypcjami pożegnalnemi, modlitewnemi i złorzecznemi, setkami nazwisk rosyjskich, polskich, żydowskich, niemieckich, arabskich, przy którym ongi zatrzymywały się kibitki, a rodziny opuszczały zesłańców
— gdy pociąg mijał granicę, leżało się nieprzytomnym w gorączce pozmrożeniowej. Ottiepiel przemogła w organiźmie liod, krew napływała z powrotem do zimnej prawicy. Się śniło o krze pękającej, o rwących strumieniach odwilży i Słońcu wschodzącem nad kontynentami, śniło się
— aż Słońce naprawdę wzeszło, i to było lato.
ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych
Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Poszło się na śniadanie, zanim jeszcze prawadnik prosił na posiłek, coby wyprzedzić i rozminąć się z pozostałymi pasażerami. Teraz, gdy chwilowo obróciło się wstyd na własną korzyść, inny imperatyw nakazywał te same zachowania: skryć się, schować głowę, przeczekać. Bo
— to może być każdy z nich. Nie wiedząc, czego lękać się bardziej, wybierało się rozwiązania pośrednie. Rozwiązania pośrednie, działania po ścieżce niższego oporu, wybory kompromisowe
— tem bardziej nie czynimy wówczas tego, co chcemy czynić; czyni się samo. Usiadło się przy pustym stole, skinęło się na stewarda. Wskazał zegar. Się oparło się ramieniem o futrynę okna, poranne słońce płynęło zza pleców ciepłemi falami wprost znad równin zielonych, rozleglejszych od przestworu niebieskiego, Bogdanowicz został już w tyle, do Tiumieni Ekspres powinien dotrzeć przed południem, maszynista starał się nadrobić opóźnienie. Zadzwoniły okucia drzwi jadalni. Spojrzało się. Panna Muklanowiczówna. Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Musiała słyszeć ze swojego przedziału kroki i szczęk zamka, przed nią się nie skryje się. Ziewając dyskretnie, mrugała w słońcu zalewającem pusty wagon restauracyjny. Naturalnie przysiadła się. Ucałowało się jej dłoń.
— Gdzież panny ciocia szanowna?
— Ciocia źle się czuje.
— O, mam nadzieję, że nic poważnego. Nadal się uśmiechała, pamiętało się ten uśmiech: chochliki w oczach, chochlik w kąciku ust. Wygładziła starannie serwetę. Złe przeczucie rosło wewnątrz jak bąbel gazów gnilnych. Splotła dłonie w koszyczek.
— Spotkałam o świcie panią Blutfeldową.
— Nawet nie spytam.
— Pan się nie docenia, panie Benedykcie. Alibaba potrzebował czterdziestu rozbójników.
— Litości.
— A ja panu chciałam pomóc, coby się pan w samotności nie spalił, biedaczysko. I przed księciem odwagi dodać. Aleście nas wszystkich nabrali!
— Dobrze więc, spytam. Cóż ta straszna kobieta znowu rozpowiada?
— Był pan już hrabią
— panna Jelena liczyła na chudych paluszkach
— hra bią, szelmą salonowym, teraz okazuje się nocnym awanturnikiem, brutalem krwawym. To kim pan jest naprawdę? Zamknęło się oczy.
— Tak jak panna mówiła.
— Mhm?
— Każdym w jednej dziesiątej. Wszystkimi naraz.
— Akurat.
— A niby skąd można takie rzeczy wiedzieć? Słucha się innych ludzi, powtarza, co o tobie mówią. Albo słucha się własnych marzeń i snów. Hrabia, awanturnik, bałamut, proszę bardzo. Cokolwiek panna wybierze. Jesteśmy w podróży, nie znamy się, któż broni zawierzyć plotkom?
— Plotkom
— zanuciła.
— Plotkom. Plotkom. Uniosło się lewą powiekę.
— Co?
— Plotki Frau Blutfeld ani dorównują prawdzie.
— Pokiwała karcąco palcem wskazującym.
— Ja wiem, ja wiem, nie wyprze się pan Benedykt. Uknuliście z księciem Błuckim całą intrygę, w Jekaterynburgu krew się polała, to wszystko są peterburskie igry, tak, tak. Się przeżegnało się zamaszyście.
— Jak mi Bóg miły, panno Jeleno, przedwczoraj, w sobotę, księcia Błuckiego pierwszy raz na oczy widziałem, na polityce rosyjskiej nie znam się w ogóle, a do awantur ulicznych nadaję się jak Frau Blutfeld do baletu! O, jeszcze mi się ręce trzęsą. Jacyś podpici rabusie nas opadli, pan Fessar może poświadczyć, żulia miejscowa, cud, że ludzie księcia byli w pobliżu, inaczej w trumnie bym dziś podróżował, no i czemu panna robi takie oczy!
— Ależ pan łże, panie Benedykcie!
— zachwyciła się Jelena Muklanowiczówna i w tym uniesieniu aż złożyła dłonie jak do modlitwy.
— Ależ pan łże! Zazgrzytało się zębami.
— A żeby cię, naczytała się durnych romansideł i
—
— Pociąg nie jechał.
— Co?
— Pociąg nie jechał.
— Pochyliła się nad blatem, dłonią marmurowo białą przyciskając żabocik do piersi.
— Staliśmy na stacji. Środek nocy, cisza jak makiem zasiał.
— Obniżyła głos do szeptu.
— Nie spałam. Słyszałam każde słowo.
— O czym panna
—
— „Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury”.
— O Boże.
— „To może być każdy z nich”. Skryło się twarz w dłoniach. Panna Muklanowiczówna zachichotała. Jęknęło się cicho.
— Ratunku.
— Czy podać śniadanie klubowe, czy wybiorą państwo z menu
—
— Prosimy, prosimy.
— Jelena uśmiechnęła się do stewarda. Pojawiła się na stole zastawa, wypolerowany samowarek, dzbanuszki z mlekiem, misa z owocami. Panna Jelena, z główką lekko pochyloną, spoglądając spod rzęs czarnych, zaczęła bawić się rajskiem jabłuszkiem. Obserwowało się ją przez palce lewej ręki, na której wspierał się teraz ciężar głowy bezwładnej. Panna śpiewała coś pod nosem, chochlikiskiernik przeskakiwał z jej oczu w rubin na szyji i z powrotem. Wysunąwszy w wielkim namyśle koniuszek języka, położyła różowe jabłuszko pomiędzy samowarem a cukierniczką, na linji dzielącej w poprzek ośmioosobowy stół. Spojrzało się na jabłuszko, na pannę, na stół, na jabłuszko. Czekała. Wybrało się z koszyczka maślaną bułeczkę i umieściło się ją w takiej samej odległości po przeciwnej stronie samowara. Panna Jelena przycisnęła grzbiet dłoni do warg czerwonych. Po chwili zastanowienia przesunęła sąsiednią zastawę, otwierając białą równinę obrusu na swojej lewej flance. Odpowiedziało się gieneralną reanżacją sztućców. Panna Jelena, nądąwszy uroczo policzek, ustawiła karafkę z wodą w środku strugi promieni słonecznych, kładąc na swoją część stołu błękitnozielone tęcze. Się szarpnęło się za wąs, przygryzło się paznokieć. Solniczka, cała nadzieja w solniczce. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Spoglądało się na pannę Jelenę z nieskrywaną podejrzliwością. Czy był to jedynie kolejny odruch nadenergicznego dziewczęcia, czy też ona dobrze wiedziała, co czyni? Być może nie tylko ów wyjęty z życia epizod, kilkudniową podróż Transsibem, czas poza czasem