— ale całe życie swoje rozgrywa podobnie. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Tak osiągnie się mądrość, której nie osiągnie się w żaden inny sposób. Rodzimy się
— nie wiemy po co. Dorastamy
— nie wiemy do czego. Żyjemy
— nie wiemy dla czego. Umieramy
— nie wiemy w co. Szachy mają reguły, zimucha ma reguły, nawet dworskie intrygi rządzą się swoimi zasadami
— a jakie są prawidła życia? Kto w nim wygrywa, kto przegrywa, jakie są kryterja zwycięstwa i klęski? Nóż służy do krojenia, zegar
— do odmierzania czasu, pociąg
— do przewożenia towarów i pasażerów; do czego służy człowiek? Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Wszystkie inne gry stanowią wobec niej dziecinne uproszczenia na granicy oszustwa, ogłupiające ćwiczenia w mechanicznej sprawności rozumu. A to jest gra prawdziwa. Jej reguły i cel pozostają nieznane
— można o nich wnioskować jedynie z samego gry przebiegu, tylko tak się przejawiają, w naszych własnych posunięciach. Nie ma sędziego. Przegrywasz, wygrywasz
— ale dlaczego i skąd ta pewność, nie potrafisz wyrazić w żadnym języku międzyludzkim. Solniczka szachuje musztardę. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Panna Jelena przyjęła trjumf w milczeniu. Nie odezwała się, jedząc. Spokojnie dopiła herbatę ziołową, osuszyła wargi serwetką. Ani razu nie odwróciła wzroku, jej uśmiech karmił się oświetlającem ją słońcem, było to istne perpetuum mobile, radość w odpowiedzi na zgryzotę, radość w odpowiedzi na irytację, radość w odpowiedzi na obojętność
— nie można było pozostać obojętnym. Mały palec unosiła i opuszczała do muzyki pociągu, tuktuktukTUK, aż zaczęło się podświadomie postukiwać kłykciami o blat w kontrapunkcie do jej rytmu. Tylko uśmiechnęła się szerzej, był to dalszy ciąg tej samej gry, teraz się to rozumiało
— od pierwszego przelotnego spotkania, wcześniej, od krótkiego spojrzenia owej nocy, gdy ochranniki sprawdzali na korytarzu dokumenty pasażerów
— czy w ogóle zdawała sobie sprawę, wątpliwe. Nie zna się zasad gry, a jednak.
— Dziękuję. Wstało się. Steward odsunął jej krzesło. Otworzyło się drzwi. W przejściu nagle przystanęła.
— Zatem zaczynamy.
— Zaczynamy…?
— Śledztwo.
— Śledztwo
— powtórzyło się głucho.
— Sporządziłam listę. Odliczając dzieci i pasażerów, którzy dosiedli się za Moskwą, mamy czterdziestu pięciu podejrzanych.
— Sporządziła panna listę.
— To oczywiste. Wiemy, że jedna z osób podróżujących Luksem jest mordercą. Pytanie: która?
— Jeszcze nikogo nie zamordowała.
— A! Tem trudniejsza zagadka! Musi mi pan wszystko dokładnie opowiedzieć. Doktor Tesla to ten wysoki starzec, z którym rozmawiał pan wczoraj po grze, prawda? A ta blondyneczka, z którą widziałam pana na wieczornym postoju?
— Panna się naczytała sześciokopiejkowych Sherlocków Holmesów i Przygód ajentów policyjnych. Panna Jelena chciała się dla większego efektu wziąć pod boki, ale korytarzyk był zbyt ciasny; zadowoliła się założeniem rąk na gorsie.
— A pan Benedykt co ma przeciwko Sherlockowi Holmesowi?
— Poza tym, że to nieprawdziwy detektyw rozwiązujący zagadki niepraw dziwych zbrodni? Nic.
— Niechże się więc pan podzieli swoim doświadczeniem w rozwiązywaniu prawdziwych
—
— Cicho. Prawadnik ukłonił się i podszedł bliżej. Zerknął pytająco na pannę. Skinęło się dłonią. Nachylił się, niemal przyciskając wargi do ucha, gorący chuch sparzył małżowinę.
— Wasza Wielmożność chcieli wiedzieć o tym chłopcu z kupiejnego…
— zawiesił głos. Sięgnęło się drżącą ręką po pugilares, wyłowiło się banknot.
— Zwie się Miefodij Karpowicz Piełka
— wyrecytował prawadnik.
— Siedem ce w czwartym wagonie drugiej klasy.
— Gdzie wysiada?
— Opłacił miejsce do Irkucka.
— Jedzie od Moskwy?
— Od Buju, Wasza Wielmożność. Zerknęło się na Jelenę. Udawała, że nie podsłuchuje, ale marnie jej to szło; zwróciwszy głowę w inną stronę, chyliła się jednak ku prawadnikowi
— stukot i hałas pędzącego pociągu bardzo podsłuchiwanie utrudniały, zwłaszcza tutaj, przy przejściu międzywagonowem.
— Chce panna znaleźć mordercę?
— szepnęło się po polsku.
— Może na początek maładca, co wczoraj roztłukł człowieka na miazgę. Otworzyła szerzej oczy. Zaraz wszakże wrócił uśmiech, ujęła w mocny uścisk podane ramię, uniosła podbródek.
— Niech się pan Benedykt nie boi, ja pana Benedykta obronię. Prawadnik prowadził. Ciasnota pociągu bardzo jednak utrudniała konwencjonalne gesty afektu (konwencjonalne, czyli takie, w których człowiek zbliża się do człowieka, nie zbliżając się wcale). Syknęło się z bólu i w korytarzyku po drugiej stronie jadalni Jelena musiała puścić ramię.
— Coś się panu stało? Nie spytałam, przepraszam, ten człowiek wczoraj w nocy też się niepokoił. Pobili pana?
— Nie.
— To ręka. Za wagonem restauracyjnym prawadnik otworzył drzwi do pomieszczeń służbowych. Puściło się pannę Muklanowiczównę przodem. Oglądała się przez ramię.
— Zauważyłam przy stole, drżała panu dłoń.
— I pewnie sądziła panna, że to z nerwów.
— Boli pana? Co się stało?
— Zmarzłem.
— Gdyby coś sobie pan odmroził
—
— Nigdy nie straciła tak panna czucia w kończynie? Że krew przestała krążyć w ręce, nodze, dotknie panna skóry, ale brak wrażenia dotyku, obce mięso, i żadnej nie ma panna nad nim władzy, to balast martwy
— a potem nagle wraca weń ciepło, wraca czucie i krew świeża. Mrowi, swędzi, piecze, kłuje, boli. Boli, prawda? Niech sobie panna przemnoży to tysiąckroć. Jakby kto wlał w żyły kwas gorący. Lód jest bezbolesny; boli wyjście z lodu. Przystanęła, spojrzała z uwagą, znowu oczy zachłanne i głowa przechylona ku interlokturowi, jak to mademoiselle Muklanowiczówna potrafi.