Выбрать главу

— Mówi pan teraz o ciele?

— A o czym?

— Jaki to mróz musiałby panować w Jekaterynburgu, żeby tak człowieka ściąć?

— Był tam luty. I marcynowcy. Słyszała panna o marcynowcach?

— Sanatorjum profesora Kryspina stoi pono tuż nad spalonym eremem Świętego Samozmrożeńca.

— No tak. Panna więc pewno o nim czytała, to i pozna. Miefodij Karpowicz nosi medaljon ze świętym w lodzie. Niech panna idzie, prawadnik czeka. Na korytarzu w wagonach kupiejnych panował znacznie większy ruch, prawie wszystkie przedziały pozostawały otwarte, dochodziły z nich odgłosy rozmów, odgłosy przygotowywanych naprędce posiłków, szkło stukało o szkło, ktoś śpiewał, ktoś chrapał, życie toczyło się też na korytarzu, przed łazienką tłoczyła się kolejka, przy uchylonych oknach stali mężczyźni, palili papierosy; mała dziewczynka biegła wzdłuż wagonu, zaglądając po koleji do wszystkich przedziałów, rozchichotana, zapewne bawiła się z kimś w chowanego. Weszło się do innego świata, to był inny pociąg. Różnica klasy

— to znaczy majętności

— sama w sobie o niczym nie przesądzała. Zrozumiało się to dopiero po chwili, przechodząc już do kolejnego wagonu. Otóż tu jechali prawie wyłącznie Rosjanie. Pasażerowie Luksu, nawet jeśli z urodzenia podwładni cara, nie podzielali zwyczajów ludu Imperjum, skutecznie się od ludu odkleili. Jewrapiejska etykieta, peterburska moda, wyważone konwersacje, po niemiecku, francusku… dystans i powściągliwość. One są sztuczne

— naturalny jest natomiast właśnie ten duch wspólnoty, odwieczna pamięć obszczinnych społeczności; wystarczy parę dni, by instynk  townie stworzyli ze współpodróżnymi więzi tak samo silne i szczere, by powrócili do tradycji ziemi.

— Miefodja? Ano, prawda, musiał już wstać. Fiodorze Iljiczu, widzieliście dziś małego?

— A nie wstał on jeszcze przed świtem?

— A, przed Bogdanowiczem, tak, dosiadali się w przedziale obok i hałasowali okrutnie, tośmy się pobudzili. Ktoś zajrzał do chłopaka, gadali chwilę, wyszli. Na postoju watierklozet zakluczony, za przeproszeniem pięknej pani, no to pewnie zakurzyć poszli.

— A kto to był, panowie nie wiedzą?

— Spali my przecie. Tyle co otworzy człowiek oko i obruga jednego i drugiego, coby snu innym nie kłócili. No to poszli.

— Na korytarzu byśmy go spotkali. Może siedzi w którymś z tych zamkniętych przedziałów.

— Skinęło się na prawadnika.

— Przejdźcie się, z łaski swojej, i sprawdźcie. Westchnął, zawrócił.

— A czego państwo od chłopaka chcą?

— zatroskał się Fiodor Iljicz.

— Nic, pogadać tylko. Tu śpi?

— Ano. Ale, znaczy, pogadać czy pogadać, chodziły tu już od samej Moskwy żandarmy tajne

— Nie

— się zaśmiało się

— nie o takie rozmowy chodzi. Gdzie są jego koce? Fiodor wzruszył ramionami.

— Oddał nam. Mówi, że nie potrzebuje, że mu gorąco. Skąd wy jesteście, z Litwy? Moja siostra Jewdokja, oby spoczywała w pokoju, żyła w Wilnie do tysiąc dziewięćset dwunastego, byliście może kiedy w traktierni Lubicza?

— Nie. Wrócił prawadnik.

— Nie ma.

— Teraz wyglądał na zaniepokojonego.

— Mógł wysiąść w Bogdanowiczu.

— I zostawił swoje rzeczy? Panna Jelena zrobiła tajemniczą minę.

— Zagadka Znikającego Pasażera

— szepnęła. Zjawił się prawadnik wagonu; zaczął się już bowiem robić tłok, zator w korytarzu

— w takiej zamkniętej społeczności każde zakłócenie naturalnego rytmu dnia urasta do rangi sensacji.

— Chodźmy lepiej do służbowego. Prawadniki wskazali drogę. Prawadnik kupiejny zamknął zaraz drzwi, zakrzątnął się przy samowarze, gości trzeba ugościć, nic to, że właśnie ze śniadania idą. Starszy służbowiec rozpiął wygalonowaną kurtę munduru, brzucho wylało mu się nad pas szeroki, tak rozsiadł się pod oknem. Targnąwszy za brodę, pokręcił głową, co też państwo wielmożne sobie myślą, w naszym   pociągu takie rzeczy się nie zdarzają, za każdego pasażera odpowiadamy, każdego pasażera liczymy, musiał był wymknąć się cichaczem na postoju i nie zdążył na czas z powrotem, z podróżującymi Luksem nigdy rzecz taka się nie przydarzyła i przydarzyć nie ma prawa, zapewniam ja wasze łaskawości. Przyciskał dłoń do serca. Imię jego było Siergiej; kupiejnemu mówił „Niko”. Jeden był bardziej rozżalony, drugi bardziej zły; obaj zażenowani. Się przyglądało się grze panny Muklanowiczówny. Ledwo teraz obróciła szklanicę w dłoniach, ledwo nachyliła się nad ebonitowym blatem stolika, gdzie spoczywały szczegółowe rozkłady jazdy i rozdzielniki wagonowe. Tyle co poruszy główką w strudze blasku słonecznego, co zmruży oczka przeciwko blaskowi. Co zrobić? Skapitulować znowu? Ba, skapitulowało się, nie odprawiając jej od razu po pierwszym szepcie Siergieja o Miefodiju.

— Powiada pan zatem

— podjęła Jelena

— że ów Piełka brał udział w jekaterynburskiej awanturze. Że był od świętego Marcyna. Niedługo potem, jak wyjeżdżamy z Jekaterynburga, ktoś przychodzi do atdielienja Piełki, wyprasza go

— i tyle Piełkę widzieli. Prawadniki mogą się zaprzysięgać; tak czy owak, nigdzie w wagonach drugiej klasy naszego Miefodija Piełki nie ma.

— Mógł wysiąść i spóźnić się na odjazd, jak mówi Siergiej. Pewnie wysiadł.

— Albo wyskoczył.

— Albo wyskoczył.

— Albo został wyrzucony.

— To też możliwe.

— Albo wyrzucono jego zwłoki.

— Albo

— przytaknęło się. Panna zamoczyła wargi w parującym czaju. Sięgnęło się po cukier. Pociąg trząsł, szare kryształki rozsypały się na gładzi czarnej, suchy śnieg. Przedział nie był obszerniejszy od przedziałów luksowych, cztery osoby czyniły tu tłok, a że okno pozostawało zamknięte (przy otwartem nie dałoby się rozmawiać w czasie jazdy) i przez jego szybę stepowe słońce nagrzewało wnętrze niczym szklarnię ogrodu botanicznego, i grzał je samowar, grzało spocone cielsko Siergieja

— szybko zapanował charakterystyczny dla wagonów kupiejnych zaduch, tłusta wilgoć skropliła się na skórze, spłynęła po podniebieniu do gardła… Powróciły wspomnienia z kamienicy Biernatowej, przełknęło się ślinę, już gęstą, już lepką. Gorąca herbata była po to, żeby jeszcze bardziej podnieść temperaturę ciała. Ci w klasach trzeciej, czwartej

— pomyślało się

— w tych wagonach prawie bydlęcych, oni podróżują już w stanie całkowitego sklajstrowania, nie człowiek i człowiek, ale kolektyw i kolektyw, wielkie bloki muskularnego cielska Impierji, wielogębne, wielorękie, wielojęzyczne, ale jedna krew w nich krąży, jedna ślina, jeden pot.

— A pan Benedykt zna tego Piełkę

— skąd? Wzruszyło się ramionami.

— Nie znam. Wczoraj go zobaczyłem przy trupiej rabocie, kazałem go tu odnaleźć, może by mi co z tego wyjaśnił, no i widać nie wyjaśni.

— Ciekawe, że w ogóle wyjechał z Jekaterynburga… Kto to tam był? Nadal będzie pan utrzymywał, że przypadkowe rzezimieszki?