Выбрать главу

— A nie wiecie może, po co jechał tam Miefodij Piełka? Siergiej spojrzał na Nika, Niko uniósł ręce ponad głowę.

— Nawet jeśli marcynowiec, to nie opowiadał się nam, Wasze Wielmożności.

— Należałoby przeszukać jego rzeczy… Ale kto to mógł zajść do niego w nocy?

— spytało się.

— Nie widzieliście, jak z kim rozmawiał?

— Z wami rozmawiał

— rzekł Siergiej

— to nie mówił, że wysiąść wcześniej zamierza? Jakbyście poświadczyli, panie

— Nie.

— Ech. Ktoś zapukał do drzwi. Niko przeprosił i wyszedł na korytarz; zaraz dobiegły odgłosy kłótni, dwóch krewkich pasażerów oskarżało się wzajem o bliżej nie sprecyzowaną obrazę. Siergiej po raz kolejny wzdychnął głęboko. Zapiął mundur, burknął:

— Też mi trzeba do roboty

— i skłoniwszy się jeszcze niezgrabnie w wąskich drzwiach, przepchał się mimo drugiego prawadnika i pyskaczy. Drzwi trzasnęły głośno. Ekspres wspinał się właśnie na wzniesienie

— zagrzechotała zawartość szaf i schowków w służbówce, niedopity czaj Siergieja zsunął się ze stołu, złapało się go w ostatniej chwili. Panna Jelena stuknęła głośno szklanką o blat.

— Gdyby nie to, że sama pana słyszałam

— stwierdziła

— byłby pan Benedykt pierwszy na mojej liście podejrzanych.

— Że to niby ja przekradłem się nocą do kupiejnych i wyrzuciłem Piełkę z pociągu?

— Coś niesamowitego, łże pan i łże.

— Kręciła z podziwem głową, srebrne szpilki błyskały między lokami kruczemi.

— Jak to panna bezbłędnie poznaje.

— A tak, a poznaję, co, powtórzy pan teraz, że nigdy wcześniej Piełki nie widział, nie rozmawiał z nim, nic, nic, a?

— Mogę powtórzyć. Panna uwierzy, komu chce, mnie albo Siergiejowi. I niby jakim sposobem objawi się jej z tej wiary i niewiary prawda?           Zmarszczyła brwi.

— Więc jak? rozmawiał pan z nim czy nie? Wzruszyło się ramionami, zamieszało się herbatę, wyjrzało się przez zaparowaną szybę.

— Mademoiselle Holmes zaczyna dostrzegać różnice między śledztwem książkowem i śledztwem rzeczywistem. Pamięta panna, co mówiłem jej o logice dwój i trójwartościowej? Historje kryminalne, te spisane, papierowe, one zawsze się rozgrywają podług logiki Arystotelesa, zawsze w świecie zasady wyłączonego środka i reguły niesprzeczności. O takiej a takiej godzinie morderca znajdował się tu i tu, a inny podejrzany

— tu, a świadek

— tu, a alibi takie, a prawda taka, a co się nie zgadza, to kłamstwo, pamięć zaś zawsze prawdziwa i przeszłość jak lustro. Na koniec detektyw opisuje, co w nim ujrzał. To jest maszyna

— to są szachy: ponieważ teraz widzimy taki układ elementów, to, znając rządzące nimi prawa, możemy odtworzyć każdy ich stan przeszły, jak się cofa posunięcia na szachownicy, jak się obraca wstecz wskazówki zegarka, przekręcając do tyłu precyzyjny werk, jak się wędrówki ciał niebieskich oblicza. I nie dość, że ta mechanika zbrodni pozwala odgadnąć   obraz zdarzeń minionych

— ale wszyscy zgadzają się z tym obrazem! Nawet morderca! Nie ma luk, miejsc zamglonych, miejsc, gdzie rozdwajają się perspektywy i rozmywają widoki: ten pamięta to, tamten

— tamto; nie ma niepasujących szczegółów, a przede wszystkiem nie ma tego wielkiego marginesu niepewności, tych wszystkich „być może”, „około”, „albo

— albo”, „o tyle, o ile”. A one, gdy tylekroć przemnożone przez się w śledztwie, powinny do reszty rozpuścić każdy konkret z obrazu rzeczy przeszłych, jak południowe słońce rozpuszcza lodowe zamki i bałwany przez dzieci lepione. Lecz w kryminałach świadkowie nieodmiennie spoglądają na tarczę zegara na moment przed kluczowem zdarzeniem, by zapamiętać bezbłędnie minutę, zegary zaś nigdy się nie późnią ani nie spieszą. A świadek, gdy kłamie, to wie, że kłamie, i gdy mówi prawdę, to wie, że mówi prawdę. A złoczyńca planuje swe występki jak karambole bilardowe: jeśli kąt słuszny i siła uderzenia dobra, to na koniec bile stać będą tak i tak. I się powodzi! Stoją! I właśnie dzięki temu detektyw bystry, spojrzawszy na kule, potrafi prześledzić z powrotem ich ruch i wskazać początek karambolu i rękę winowajczą. Są to abstrakcyjne gry logiczne, które nijak się mają do naszego świata. Panna Muklanowiczówna spoglądała z rosnącem przerażeniem.

— Wielki Boże, pan go zabił!

— Co?

— się żachnęło się.

— Nie słuchała panna, co mówiłem?

— Słuchałam. Jak pan mówił. I mówił. I mówił. Rany boskie, i mówił!

— Zasłoniła rączką usta.

— Pan go zabił.

— Przed chwilą panna sama dała mi alibi!

— No to co. Takie tam alibi. Przecież widzę. Jęknąwszy z rozpaczą, walnęło się głową o drzwiczki służbowego schowka, aż coś wewnątrz trzasnęło i zagruchotało złowieszczo. Jelena uniosła podbródek.

— Jak nie tego Piełkę, to kogoś innego. Ale ma pan na sumieniu. Może w Jekaterynburgu? Niech pan się przyzna, nikomu nie zdradzę, słowo honoru.

— Gratuluję. Doprawdy, któż się oprze panny dedukcjom? Drżyjcie, zbrodniarze. Powodzenia życzę. Się podniosło się. Złapała za połę marynarki.

— Przepraszam. No, pan Benedykt się nie gniewa.

— Odsunęła szklankę i również wstała, odruchowo wygładzając spódnicę i wyrównując rękawy koronkami gipiurowemi rozkwitające.

— Ja tylko chcę pomóc. Naprawdę. Zmieszana, szukała słów odpowiednich

— szczerych, nie nazbyt szczerych. Ni z tego, ni z owego, powróciło wtem wspomnienie skonfundowanej Christine Filipov. Oto jest różnica, pomyślało się, ten cień dorosłości, tu przebiega linja rozdziału.

— Pan ma rację

— powiedziała cicho

— mnie nigdy nic, przez całe życie, tylko co wyczytam, co wyfantazjuję, co przez okno zobaczę. Co podsłucham. Proszę mi pozwolić. Do rana nie mogłam zasnąć.

— Sięgnęła drżącemi palcami w głąb rękawa, pod jedwabie perłowe, i wyłowiła pomięty zwitek papieru.

— Spisałam ich, z nazwiska, z miejsc zajmowanych, bo nie wszystkich zna Blutfeldowa. Czterdziestu pięciu podejrzanych z pierwszej klasy, jeden z nich to musi być człowiek nasłany na doktora Teslę, na pana, proszę, wystarczy wykreślać aż

— aż

— bardzo pana proszę. Ujęło się jej dłoń

— ptasi nadgarstek, kruchą gałązkę kości

— i przycisnęło się ją do warg, trochę niezgrabnie, bokiem, stawiała opór, przytrzymało się tę zimną rączkę przy ustach jeszcze chwilę, i jeszcze.