Выбрать главу

— Podróż, panno Jeleno, póki trwa podróż, mogę być i mordercą. I w tym ciasnem, dusznem, nagrzanem przez słońce i ludzkie ciała pomieszczeniu, gdzie za tuzinami drzwiczek i zakrywek prawadnikowy kram klekocze i dzwoni w rytm werbla żelaznego, tuktuktukTUK, a dochodzący zza ścian gwar i rwetes poranny ani na sekundę nie pozwalają zapomnieć o bliskości dziesiątek obcych ludzi, tu i teraz następuje owa chwila zrozumienia

— chwila milczenia, gdy myśl i sens przepływają od człowieka do człowieka nie wypaczone ograniczeniami języka międzyludzkiego. Porozumienie osiągnięte w trakcie gry nienazwanej, i właśnie dlatego, tylko dlatego możliwe

— w grze bez zasad, stawki i celu. Że odsuwa spojrzenie lekko w bok, unosi kąciki ust, drugą ręką sięga machinalnie do aksamitki, cofa tę rękę, wkłada ją w żółty strumień światła, obraca, więc oczywiście patrzy się już na ową dłoń promieniście obświetloną, nie na twarz panny, dłoń, ranny ptak w słońcu, ujmuje się i ją, czy to był dobry ruch, czy zwycięskie posunięcie, można teraz przyciągnąć pannę, można odepchnąć, ale nie za bardzo, przedział ciasny

— ona podnosi wzrok, spogląda bez uśmiechu, tak, rozumie, czego się nie powiedziało, uścisk nadgarstka, drżenie palców, słowa, które znaczą co innego, nic nie znaczą, póki trwa podróż, mogę być i mordercą, widzi się to w jej oczach ciemnych, w pulsowaniu błękitnych żyłek pod cienką skórą, zrozumiała. Co mianowicie? To, czego nie da się wypowiedzieć.

— Oj, oj, wybaczycie, Wasze Wielmożności, sami widzicie, co ja tu mam na głowie, nie wypraszam, skądże, ale sprawa urzędowa

— No, skoro urzędowa… Wyszło się na korytarz. Pasażerowie kupiejnego popatrywali trochę spode łba, trochę z ciekawością, stłoczeni przy końcu wagonu: czerwoni na twarzach uczestnicy sporu i reszta, bawiąca się ich kosztem. Pociągnęło się pannę Jelenę dalej od tego zgromadzenia. Tu jednak wszędzie ktoś patrzy, ktoś słucha. Panna Muklanowiczówna obejrzała się przez ramię.

— O co im poszło?

— Pewnie ktoś im w nocy wódkę wypił, nie ma winnego, krasnoludki transsibirne. Chodźmy. Gdzie ma panna tę listę? Rozprostowała kartkę na szybie. Ostre słońce prześwietliło papier i czarny atrament, miała drobny, regularny charakter pisma, literki niskie, okrąglutkie, stłoczone w karnych rządkach.

— Odjęła panna

— kogo? Księcia? księżną? Bo liczyła panna również niewiasty, prawda?

— Tak.

— Można wykreślić pannę Filipov, to jest ta młoda towarzyszka doktora Tesli.

— Ach tak. Czterdzieści cztery.

— A ciotka Urszula? A sama panna?

— Słucham?

— A ja?

— Co?

— Czy może panna stwierdzić, że to nie ja zostałem wysłany na krzywdę doktorowi Tesli?

— Przecież pana też

— Bardzo dobry sposób, by wkraść się w łaski doktora, nieprawdaż?

— Mówiliście o tym

— Ministerjum Zimy pana posłało, do ojca lutowego, słyszałam.

— Ministerjum, czyli która frakcja peterburska? Liedniacy? Ottiepielnicy?

— Żarty pan sobie ze mnie stroi.

— Broń mnie Bóg. Patrzyła już z podejrzliwością, moment porozumienia dawno minął, znowu płynęły słowa, słowa, słowa.

— Pan chce, żebym podejrzewała wszystkich, nawet pana, nawet siebie. Tak nigdy zamachowca nie znajdziemy. Przeszło się do kolejnego wagonu, przytrzymawszy drzwi przed panną. Gdzieś sobie zabrudziła białą bluzkę, tarła teraz machinalnie materjał kciukiem poślinionym. Podało się jej chusteczkę.

— Gdyby akurat mordował doktora na panny oczach, mogłaby panna stwierdzić: to on. Natomiast w przeszłości, w przyszłości

— tylu morderców, ile możliwości.

— Ale o to przecież chodzi, żeby złapać go, z a n i m  zdąży zabić!

— Czyli mamy wyśledzić

— co? prawdopodobieństwo?

— Dziękuję.

— Zwróciła chusteczkę.

— Nie mam już pojęcia, jak z panem mówić. To pana zmartwienie przecie, nie moje. A miesza pan i miesza. Jeden z nich

— machnęła kartką

— jest człowiekiem liedniaków i on dobrze wie, po co jedzie do Irkucka i co ma zrobić.

— Wręcz przeciwnie. Jest czterdzieścioro siedmioro półmorderców

— pstryknęło się paznokciem w papier

— z których każdy jest i nie jest liedniackim agientem, planuje i nie planuje zbrodnię, wie i nie wie, co robi. Panna Jelena zacisnęła wargi.

— Pan opowie mi wszystkie szczegóły, wypytam obsługę, wypytam podejrzanych, porównam zeznania i dojdę prawdy, tak się to załatwia, zobaczy pan. Się uśmiechnęło się pod wąsem.

— Wręcz przeciwnie. Zbrodniarzy się nie  o d k r y w a;  i ch się  s t w a r z a. Co panna będzie robić? Gromadzić sprzeczności, aż pozostanie tylko jedna możliwość niesprzeczna. Tak stworzy panna w świecie trójwartościowej logiki dwójwartościowego mordercę. Zirytowała się.

— A jak on da wam cegłą w ten przemądrzały łeb, to iluwartościowy guz od tego wam wyrośnie?

— Khm, taak, to zależy, jak głęboko w Kraj Lutych już zajedziemy… Czy oni tam wszyscy posnęli? Załomotało się pięścią w zamknięte od środka drzwi wagonu obsługi. Nareszcie szczęknął zamek i pokazało się w szczelinie rumiane lico młodego stewarda.

— Pamiętacie nas? Wracamy do Luksu. Ukłonił się, odstąpił. Lecz panna Jelena zaraz za progiem przystanęła, tknięta myślą nagłą.

— Słuchajcieno, dobry człowieku, to jak to jest, każdy może sobie tak przewędrować wte i z powrotem między pierwszą i drugą klasą?

— Noo, nie, nie może, zakaz jest, proszę panienki.

— Komu zakaz? Nam czy im?

— Noo, niby wszystkim, ale jak państwo nalegają… Pokazało się zza pleców stewarda ruchem palców: dieńgi, dieńgi. Panna zrobiła kwaśną minę.

— A prosił może kto z Luksu dzisiaj w nocy? Co?

— W nocy?

— Za Jekaterynburgiem.

— Ja w nocy spał, nie pytajcie mnie państwo. Panna Jelena postukiwała obcasem w drewnianą podłogę, nie spuszczając wzroku ze stewarda. Pucołowaty Tatar nie wiedział, gdzie oczy podziać, założył ręce za plecami, zgarbił się, szurał stopami i z sekundy na sekundę coraz czerwieńszym rumieńcem płonął. Zapewne gdyby zagadnął go ktokolwiek inny niż młoda dama z Luksu, zaparłby się z azjatycką bezczelnością, spojrzenia Europejczyków spływają po tych okrągłych, gładkich obliczach jak tłuszcz po gęsi, zachodni wstyd nie dotyka ludzi Wschodu. Złapało się pannę za ramię, pociągnęło się ją ku restauracyjnemu.

— No co, no co!

— fuknęła.

— Wyrzucił ten liedniak Piełku, to musiał jakoś przejść od siebie do kupiejnych, Duchem Świętym nie jest.

— I pewnie przeszedł, ale jak dał wziatku starszemu, to nigdy ci się młodziak nie przyzna, chyba że z żandarmami do niego przyjdziesz i katorgą nastraszysz. Albo zwrócisz się bezpośrednio do starszego i zapłacisz jeszcze więcej. A jak rzeczywiście ktoś z Luksu odesłał Piełkę na łono Abrahama, to możesz być panna pewną, że mnogo czerwońców wpadło tu do służbowych kieszeni. Cóż, jeżeli stać ciotkę Urszulę na podobną rozrzutność… No i z czego się panna śmieje? Chichocząc, złożyła starannie swoją listę podejrzanych i wsunęła ją z powrotem w rękaw.