Выбрать главу

— Nic, nic, mister Holmes, z niczego. Weszło się do jadalni w restauracyjnym. Siedzący na wprost wejścia unieśli głowy i zatrzymali wzrok na dłużej. Wskazali dyskretnie innym, zaczęły się szepty, również dyskretne, zaraz zresztą stłumione, wszyscy tu byli tak dobrze wychowani; przepraszający uśmiech już wypełzał na wargi. Cisza okazywała się jeszcze bardziej krępującą. Fessar miał rację: Blutfeldowa, nie Blutfeldowa, plotka rozejdzie się błyskawicznie. Szczęście, że Frau Gertrudy nie było przy stole, doktor Konieszyn przeprowadzał samotnie operację na jajkach po wiedeńsku. Szło się szybko, nie oglądając się na pannę Muklanowiczównę. Przy ostatnim stole zasiadł do posiłku łysy Turek; teraz uczynił ruch, jakby chciał się podnieść.

— Pozwoli pan Benedykt

— Ależ

— O zdrowie chciałem

— Jedliśmy już, dziękuję.

— Gdyby

— Wybaczy pan, nie mogę, nie teraz.

— Ach! Panimaju, panimaju. Pannie Jelenie zbrakło tchu; podbiegłszy korytarzem, oparła się o przepierzenie.

— No i dodokąd… pędzić pana…

— Jak ja się wpakowałem w tę kabałę!

— zrzędziło się pod nosem, spoglądając ku drzwiom restauracyjnego.

— Przecież nic nie zrobiłem! Nie chciałem nic zrobić! Dojechać spokojnie. A teraz każdy. Wyobrażają sobie. Ten też, Turek cwany. Bóg wie co. Liedniaki, Sibirchożeto, marcynowcy, ochrana, nie ochrana, Tesla i Piełka i książę Błucki i Zima i pewnie jeszcze cholerni piłsudczycy na dodatek.

— Przygryzło się kciuk.

— Idiot, idiot, idiot!

— Musi mi pan… wszystko…

— Się wpakowało się. Nu, ładna.

— Opowiedzieć, uff.

— A panna też dobra! Bezpieczny skandalik w podróży. Już nas widzieli razem. Co niby pomyślał sobie Fessar?

— Ależ pan się boi ludzi. Czy to jest strach? To nie jest strach. Wypuściło się powietrze, wzruszyło się ramionami.

— Zostaniemy w salonce, w otwartym

— nie dadzą spokoju; zamkniemy się w przedziale, moim, panny

— jeszcze gorzej.

— Nie jęcz pan już.

— Jelena doszła do siebie.

— Idziemy. Poprowadziła na przód składu, przez salonkę i wagon wieczorny: sala kominkowa, sala widokowa, drzwi żelazne

— pchnęła, wyszło się na podest.           Odruchowo spojrzało się pod nogi. Nie ma krwi. Ponad głową, przez błękitne niebo, przepływały warkocze ciemnosiwego dymu i monumentalne masywy białych obłoków. Po jednej stronie torów ciągnęły się zielone lasy, po drugiej

— step szeroki; w ciepłem powietrzu spod zapachu żelaza i oleju przebijały wonie ziemi i mokrego drewna. Osłoniło się oczy od słońca.                Panna Muklanowiczówna oparła się o drzwi.

— A teraz niech pan mówi. Się pomacało się po kieszeniach. Wyjęło się zamszowy futerał, z futerału interferograf. Uniósłszy tuleję ku niebu, przytknęło się oko do soczewki.        Na średnicy czarnego koła migotało kilkanaście koralików światła.                Westchnąwszy z rezygnacją, schowało się aparat.

— W arbackim zastawie

— zaczęło się, masując obolałą prawicę

— kupiłem sobie wieczne pióro, złotego Eyedroppera Watermana…

O arsenale Lata

Nikola Tesla przyłożył sobie lufę do skroni i pociągnął za spust. Trzasnęło. Włosy stanęły mu dęba i zjeżyły się brwi. Czarny piorun przeskoczył między czaszką Serba i tungetytowem zwierciadłem. Stary agient ochrany przeżegnał się trzykrotnie. W zwierciadle płonął krzaczasty świecień, portret Tesli z profilu, głowa i szyja oraz fragment barku; zwierciadło było rozmiarów i kształtu weselnego monidła, akurat pozwalało na odbicie naturalnej wielkości popiersia. Rzecz w tym, iż biały negatyw wypalony na węglowoczarnej tafli

— już blednący, to znaczy ciemniejący

— w niczym nie przypominał fizycznej formy osoby portretowanej. Byłżeby to, jak chce doktor, symboliczny jego „karmograf”? Nie miało się wysokiego mniemania o tych wschodnich ezoteryzmach, któremi zaraził był wynalazcę przed laty jakiś guru spod ciemnej gwiazdy. To nie przystoi, nie przystoi.

— Lepiej pan odłoży to ustrojstwo, bardzo proszę.

— Ale podejdźno, młodzieńcze!

— Proszę odłożyć.

— Podejdź i spójrz i powiedz, co widzisz. Profil przywodził na myśl raczej abrys ptasiej głowy: szczupła szyja, dziób wystający, u góry kolczasty grzebień. W miejscu policzka ziała dziura. Z oka rozchodziły się rysy, a może żyły, a może skry, linje białoczarnych piorunów. Nie było ust, tylko kolejny piorun szponiasty, rozkrawający wpół plamę twarzynietwarzy.

— O czym pan myślał?

— Pan mi powie, o czym myślałem. Się podrapało się w kark.

— O maszynach elektrycznych i burzach z błyskawicami? Tesla cisnął kabel do skrzyni.

— Ja prawie zawsze myślę o maszynach elektrycznych. Nawet jak nie myślę.

— Czyli to działa?

— Powinienem był z góry się umówić. Stiepan! Co wy sądzicie? Ochrannik szarpnął za dewizkę, zerknął nerwowo na cyferblat cebuli.

— Oj, wracajcie do siebie, doktorze, zaraz odjazd, Oleg Iwanowicz nie zatrzyma pociągu, telegram na pewno już poszedł. Tesla machnął z rezygnacją. Poprawiwszy białe rękawiczki, wyjął grzebień i energicznymi pociągnięciami jął zaczesywać podniesione włosy

— najpierw do tyłu, potem symetrycznie na boki, od przedziałka pośrodku. Przeglądał się przytem w wypolerowanej obudowie jednego z trzech wielkich metalowych cylindrów: oplecione skórzanemi pasami, konopnemi linami i ciężkiemi łańcuchami, złożone na boku i unieruchomione w drewnianych obejmach, zajmowały większą część wagonu. Stary Stiepan pilnował, by drzwi pozostawały zasunięte, światło wpadało tu tylko przez zakratowane okienka umieszczone u szczytu ścian; Tesla garbił się, łowiąc refleksy w ciemnej stali to lewem, to prawem okiem.

— Jeśli miałaby w tym tkwić choć cząstka prawdy

— mruczał pod nosem

— efekt powinien być do odtworzenia z każdem źródłem ćmiatła. Używają ćmieczek, bo są najtańsze, sproszkowany tungetyt węglowy w knocie. Ale chodzi o ćmiatło, o wpływ człowieka na ćmiatło: ono samo lub to, co towarzyszy zawsze jego wyzwoleniu.

— Zazezował wzdłuż cylindra.

— Zgodzi się pan Benedykt?

— Mhm, też mi się tak wydaje.

— Myślałem o tym w nocy i potem przy śniadaniu. Księżna przyparła do muru angielskiego inżyniera. A właśnie, gdzie pan się podziewał?

— Tylko dlaczego musi pan od razu przeprowadzać wszystkie eksperymenta na sobie? Tesla schował grzebień.

— Christine z panem rozmawiała.  Przygładziło się wąsa, się rozejrzało się po wnętrzu. Podłogę posypano trocinami, deski zostały niezbyt starannie zbite na nakładkę, ich spojeniami biegły krzywe linje smoły. Dwaj agienci ochrany urządzili się byli w kącie za stertami drewnianych i blaszanych skrzyń, mieli tam krzesła, sienniki, koce, lampę gazolinową. Jak jednak tutaj wytrzymają, gdy Ekspres wjedzie w Zimę?