— To nie ma sensu, doktorze, nikt nie musi się tu włamywać, żeby wysadzić wagon w powietrze. Albo i cały pociąg. Jakiej przepowiedni pan szukał? Czy dojedzie cały do Irkucka?
— Światło, te pojedyczne drobiny światła, nie eter, ale promienie, die Lichtquanten, może i fala, póki jesteśmy w Lecie, musi być coś w naturze światła, w naturze ćmiatła, na tym najniższym poziomie przenikającej wszystką akaszę prany, co splata się bezpośrednio ze świadomością człowieka
— czy przećmietlano także zwierzęta?
— że ona wpływa na jego bieg, na polaryzację, że człowiek patrzy, a może tylko że myśli, i
— i
— tak. Pomóż mi pan. Złapało się za drugi koniec zwierciadła.
— Ciężkie.
— Czysty tungetyt na srebrze.
— Musi być warte fortunę.
— Mhm, ma pan rację, o tym nie pomyślałem. Tesla opuścił krawędź lustra do płaskiej skrzyni, obłożył je pakułami i przycisnął pokrywę. Podało się mu kłódkę.
— O czym?
— Że mogliby chcieć jeszcze na tym zarobić.
— Ukraść cały wagon? Stiepan pokiwał głową.
— Mademoiselle Filipov starała się o ubezpieczenie, ale to wszystko i tak stanowi własność Jego Wysokości.
— Szacowaliście wartość?
— Sto tysięcy rubli. Więcej. Jak oszacować wartość maszyn doktora? Tesla zatrzasnął kłódkę.
— Dopóki ich nie przetestuję, nie wiadamo, czy w ogóle mają jakąś wartość.
— Ale samo to lustro
—
— Lustro! Przecież wcale nie będzie służyć jako lustro. Myśli pan, że co to jest?
— Ogarnął dramatycznym gestem pogrążone w półmroku wnętrze wagonu towarowego wraz z jego zawartością. Doktor Tesla bez wątpienia miał skłonność do scenicznej dramaturgji.
— To arsenał Lata. Postąpił ku pyramidzie pak blaszanych, każda oznaczona liczbą porządkową i firmowym emblematem Tesla Tungetitum Co.; pyramida przewyższała nawet wysokiego Serba, sięgała sufitu.
— Te trzy pływnice podłączymy do elektrycznej sieci Irkucka, powinniśmy dostać pływ rzędu czterdziestu megaciem, tu mam prawie kilometr izolowanego krzemem kabla na chłodzie wysokomiedziowym, a tam
— z tego złoży się chwytaki. A z tego
— klatkę cienia. Zobaczymy, jakie ciśnienie zdzierżą. Będzie przepuszczać przez lute pływ teslektryczny. Zajrzało się do otwartej skrzyni. Kabel z dosztukowaną iglicąlufą i nieporęcznym spustem ciągnął się stąd do beczułkowatej paki obok, w której powarkiwało niewidoczne urządzenie; identyczny kabel wybiegał z niej z drugiego otworu, zawracając w zbyt długich zwojach do tej samej skrzyni, gdzie w wiórach i szmatach spoczywały pękate słoje wypełnione węglem. Węglem?
— Nie jest to właśnie lutych żywioł?
— Nie spalisz ich, nie zmrozisz, nie rozbijesz. Tylko to, co daje im życie, może im życie odebrać. W Pradze nie było okazyj dla testów… Odradzano mi zresztą pracę koncepcyjną w Kraju Lutych. Dotknęło się krawędzi słoja. Szkło było zimne, lekko oszronione, wilgoć lepiła się do palców, szczypała skórę.
— Chce pan ich
— wydrenować? wyssać? Z czego? Z teslektryczności?
— Kiedy wyprawiamy się na pustynię, zabieramy z sobą zapasy wody, szukamy ochłody, budujemy osłony przed żarem, rozpościeramy cień. Kiedy idziemy w mrozy arktyczne, idziemy w futrach, w ubiorach ciepłych, wznosimy ciepłe schroniska. Przyszły lute
— co przynoszą ze sobą? w czym ich ratunek na obcej ziemi? Odebrać im to! Uniosło się wzrok. Doktor Tesla sprawdzał plomby na pudłach, wyprostowany, z lewą ręką za plecami, biały gors odbijał się na szarej blasze trójkątną plamą. W tym brudnym półmroku trudno było to orzec z pewnością, ale cienie na postaci doktora, pod załomami jego stroju, w zmarszczkach na twarzy
— czyż nie wylewały się znowu z koryt jak rzeki roztopowe? czy nie płynęły wartkiemi strumieniami mimo światła i półświatła? Jeszcze bardziej znaczące było zachowanie siwowłosego agienta ochrany. Skryty w milczeniu, bezruchu i ciemności, stał za Teslą, przesuwając się tylko, gdy Tesla od pudeł do pudeł się przesuwał; zawsze poza polem widzenia Serba, jednak zawsze blisko, jak matka obserwująca pierwsze kroki syna, jak pielęgniarz strzegący chorego
— było coś takiego w sylwetce Stiepana, w napięciu jego ramion.
— Zimę? Odebrać Zimę?
— Mróz i śnieg i lód
— no tak, to pierwsze rzuca się laikowi w oczy. Czego pan tam wypatruje?
— Panna Filipov pilnuje teraz doktora w przedziale, prawda? Musiał się doktor wymknąć tutaj na swoje śniadanie.
— Śniadanie?
— Pan się żywi tą siłą. Co znajduje się w słojach?
— Kryształy soli wypełnione tą czarną energją prany, tą ćmieczą. Głównie soli metali z grupy żelaza.
— Co?
— Próbuję różnych metod akumulowania teslektryczności, szukam najefektywniejszych; tu akurat mam ałun amonowożelazowy. Co ona panu naopowiadała?
— Że to jest silniejsze od pana. Tesla przysiadł na pojemniku opieczętowanym papierem z trupią czaszką.
— Jeśli nawet
— rzekł powoli
— jeśli do takiej decyzji doszedłem
— żeby się temu poddać
— skąd pewność, że była to decyzja zła? Się żachnęło się.
— Na miłość boską, sam mi pan opowiadał o zmaganiach z nałogiem hazardowym! I czy ja nie znam uścisku tych pęt niewidzialnych? Znam! Miejże pan wzgląd na rozum własny i mój! Tesla uniósł palec wskazujący.
— Bene, Benedetto, zważ i to: są nałogi dobre. Rzeczy, czynności, skojarzenia, którym zgodziliśmy się oddać w niewolę. Chociażby funkcje fizjologiczne, pardon my rudeness, gdyby życie pańskie na tym zawisło, nie potrafiłby się pan z własnej woli opróżnić w spodnie. Zważ pan na sposób, w jaki pan mówi, na sposób, w jaki pan myśli. I jeszcze na to: że różnimy się od zwierząt, od ludzi wychowanych między zwierzętami, iż pewnych rzeczy nie zrobimy, ręka będzie się sama cofać, nogi odmówią posłuszeństwa, usta się nie otworzą. Bo przecież każdą moją myślą i czynem demonstruję codziennie, żem jeno automatonem reagującym na zewnętrzne bodźce drażniące me zmysły; myślę i działam w odpowiedzi na nie. Niewiele pamiętam w całym moim życiu przypadków, gdy nie potrafiłem wskazać najpierwszej impresji, która sprowokowała ruch, myśl lub sen. Tem bardziej cenić należy każdy moment prawdziwej wolności umysłu, to święte szaleństwo rozumu! Lecz cywilizacja
— cywilizacja jest zbiorem dobrodziejnych nałogów. Że wstaje pan od stołu przy kobiecie
— zanim pan pomyślał, żeby wstać. Nie pan rządzi wstawaniem
— wstawanie rządzi panem.
— Wstaje się.
— Wstaje się. Tak. Dziecko w niebezpieczeństwie
— się rzuca się na pomoc dziecku. Mówi się prawdę, kiedy trzeba, kłamie się, kiedy trzeba. Jest się uprzejmym. Się myje się. Szanuje się starszych. Nie zabija się. Zamierza pan walczyć z temi nałogami? To jest możliwe, można się spod nich wyzwolić, znałem takich ludzi. Well?
— Lecz jaki nałóg rządzi naszem rozeznaniem, które nałogi są dobre, a które złe? Uśmiechnął się; miał bardzo szczery, sympatyczny uśmiech, trochę nieśmiały. Podszedł do otwartej skrzyni, przepiął ponownie końcówki kabla w otworach beczułkowatej paki, do wolnej końcówki dłuższego kabla dopra wił zimnazowe imadło i włożyszy je w słój, zacisnął szczęki urządzenia na szarym krysztale. Iglicęlufę miał w drugiej dłoni, palce spoczywały na izolacji i na spuście. Spoglądał pogodnie. Przygryzło się paznokieć.