— Strzeli.
— Nie, przełączyłem, to swobodny spływ.
— Nie powinienem
— Złapało się za zimnazową iglicę. Nikola Tesla pociągnął spust. Popłynął pływ teslektryczny, ćmiecz zawrzała w ciele. …I puściło się zimny metal.
— …odjeżdża.
— Tak, już. Się chwiało się na nogach. Doktor Tesla szybko wypiął kable, zwinął je do skrzyni, opuścił wieko. Drzwi wagonu były odsunięte, stał w nich młodszy ochrannik. Mrugało się w południowem słońcu bijącem znad tiumeńskiego peronu. Prawadniki wołali podróżnych, sapała lokomotywa. Pod zimnazową wieżą zegarową kołysała się drewniana tablica z krzywo pociągniętemi czerwoną farbą literami.
Льда нет
Tesla zszedł na peron, machnął niecierpliwie. Zeskoczyło się
— i upadło się, ziemia falowała pod stopami, jasność niebieska oślepiała, syberyjskie powietrze rozsadzało płuca, wszystkie dźwięki dworca wwiercały się w uszy
— w uszy, w mózg, gniazdo brzęczących trzmieli pod czaszką wybuchło. Tesla pomógł podnieść się. Otrzepało się spodnie.
— Co się stało? Doktorze?
— Też nigdy nie pamiętam.
— Pan mnie zmusił
—
— Zmusiłem?
— Zahypnotyzował
—
— Opowie mi pan potem o tym ze szczegółami, koniecznie. Doktor maszerował długim, energicznym krokiem ku wagonom pierwszej klasy. Podbiegło się
— a biegło się lekko, dobre duchy unosiły ciężar ciała nad ziemią. Jeszcze horyzont i błękit nieba i chmury na niebie śnieżnobiałe i budynek stacji i wąż Ekspresu Transsyberyjskiego i ludzie rojący się na peronie, jeszcze to wszystko nie bardzo się składało w harmonijną całość, może od oślepienia (mrugać, mrugać, mrugać!), może na skutek wstrząsu przy upadku
— ale biegło się jak we śnie: miękko, opadając na ziemię, gdy chce się opaść, bo gdyby kaprys taki, to uleciałoby się wprost pod obłoki. A chociaż obraz powoli sklejał się w sensowną mozaikę
— pozostawała świadomość, że to jest mozaika, że można było ją skomponować inaczej. Chmury na torach, dworzec na niebie, niebo pod stopami, domy wydmuchiwane z komina parowozu, zimnazowy widnokrąg i żylaste szyny
— mogło być i tak, akurat nie jest, ale mogło, pamiętaj o tym.
— A właściwie o co chodziło? Zrównało się krok z Teslą.
— Słucham?
— Wpadł pan i zaraz chciał uciekać.
— Nie mogłem przy Stiepanie. W nocy odwiedził mnie pan Fogiel. Czy doktor ma na nich jakiś wpływ? To go zdenerwowało wyraźnie. Wspiął się po schodkach do Luksu i, zawahawszy się, stanął odwrócony tyłem, oparty łokciem o otwarte okno wychodzące na miasto. Po raz pierwszy uciekał wzrokiem, krył twarz. Co niekoniecznie zwiastuje kłamstwo; może zwiastować równie krępującą prawdę.
— Nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego! Najchętniej trzymaliby mnie cały czas w złotej klatce!
— Przecież musiało pana dojść o mojej przygodzie jekaterynburskiej. Pan Fogiel mówił, że to przez te dworskie wojny ottiepielników z liedniakami. I odniosłem wrażenie, że bynajmniej nie względy gospodarcze są tu najważniejsze. Pan mnie słucha, doktorze! To nie jest scjencja czysta i wolna
— to sprawy życia i śmierci. Miał pan doktor do czynienia z marcynowcami? Do reszty wyprowadziło go to z równowagi. Oderwawszy się od okna, z zaciśniętemi wargami i ramionami ściśle ułożonemi wzdłuż tułowia, ukłonił się sztywno.
— Wybaczy pan
— i oddalił korytarzem, wysoka, chuda sylwetka, biały garnitur, tęcza ćmiatła wokół bieli. Tu wspomnienie obrazu nałożyło się na obraz i myśl samowładna obróciła głowę ku szybie
— ale słońce prześwietlało szybę
— ku polerowanym stalunkom wagonu
— ale słońce odbijało się od stali; pośpieszyło się więc do przedziału. Zaciągnąwszy szczelnie zasłony, zajrzało się w lustro. A w lustrze
— blady cień zebrany za plecami i wokół twarzy pełgał i tańczył jak płomień na reflektorze lampy naftowej; cień oraz wątłe smugi świecienia, poblask migotliwy na granicy percepcji. Stało się i patrzyło. Minuta, druga, dłużej, w bezruchu, a one pląsały, one przesuwały się w zwierciadle i deformowały w tle
— aż pociąg szarpnął, się uderzyło się czołem w ramę złoconą, i czar prysł. Oto jest hypnoza; oto jest przymus. Podskoczyło się w miejscu trzy razy, ugryzło się w nasadę kciuka, się zaśmiało się pusto i polizało się zimną taflę lustra, siurpl, siurpl, siurpl, długie pociągnięcia języka po szkle. Następnie usiadło się przy sekretarzyku, podparło się głowę rękoma, coby nie runęła z głuchym łomotem na blat. Co robić? Co robić? Natychmiast powróciła stara pokusa: zamknąć się w atdielienju, nie wychodzić, żadnych kontaktów z innymi pasażerami, żadnych rozmów z panną Muklanowiczówną, a już broń Bóg z doktorem Teslą czy Ünalem Fessarem. Może pan Fogiel przesadzał, myślał nastraszyć lekkoducha, żeby im w paradę więcej nie wchodził. (Nastraszył). Piełkę najpewniej sami marcynowcy capnęli z Transsibu, przecie im brata na miazgę roztłukł. Więc
— nie wychodzić. Nie kusić losu. Załatwi się sprawę z Ministerjum Zimy w Irkucku, drugi tysiąc do kieszeni i nazad. Sekciarze i liedniaki odczepią się, jak zobaczą, że syn ma tyle do ojca, co człowiek do małpy. Byle nie prowokować. Żadnych więcej awantur. Żadnych publicznych aluzyj. Głowa w piasek. Tak. Bo jak już się wyjdzie między ludzi, jak się wpadnie między wstyd a wstyd, to nie ma ratunku: czyny są silniejsze od ich podmiotu, słowa silniejsze od wypowiadającego, teraźniejszość od przeszłości
— nie ma się władzy nad każdą sekundową reakcją, każdym ruchem ręki i grymasem twarzy, uśmiechem przeklętym. S i ę b o i s i ę. Zwycięża kłamstwo chwili. I łapie się za teslektrodę, i pali się w ćmieczy. Bo czy nie zamierzało się wyperswadować doktorowi nałóg abnaturalny? czy nie obiecało się szczerze mademoiselle Filipov w intencji rycerskiej? Ale przyszła chwila i działo się
— tak, mówiło się
— tak, robiło się
— tak. Żeby to przynajmniej były jakieś decyzje wielkiej wagi moralnej! Żeby ogień i bitwa i sztorm i krew niewinnych i bodaj Lord Jim czy inny szlachetny metal ludzki z kart Conrada, co nie gnie się, nie gnie, aż pęka
— z wielkim hukiem i echem idącem po bliźnich. Ale nie. Ale na odwrót. Mały wstyd, wstydzik, wstydziątko, jedno, drugie, dziesiąte, setne, tak drobne, że niedostrzegalne gołem okiem, bakterje duszy, przed któremi nie ma obrony
— chyba że właśnie kwarantanna ścisła. Oby tylko ta przygoda z teslektryką nie ciągnęła za sobą chorobliwych konsekwencyj, głupiemu szczęście sprzyja, ale na razie nie można się w tym pociągu obrócić, żeby nie wpaść we wnyki nowe. Uspokoiło się oddech. Należy rozważyć rzecz na zimno i bez uprzedzeń. Po pierwsze, od tego się nie umiera. (Tesla nie umarł. Jeszcze). Po wtóre, to mija, w każdym razie słabnie, uchodzi z czasem. Po trzecie