— w języku drugiego rodzaju
— albo wyobrażają sobie, co by w nim o sobie powiedzieli, gdyby dane im było spojrzeć na się z zewnątrz. Żeby cokolwiek o sobie rzec, muszą sami dla siebie uczynić się obcymi. Moim życiem rządzi zasada wstydu. Nie mam lepszych słów, by opowiedzieć tę prawdę. Żebrak wyciąga dłoń w błagalnym geście, mam pieniądze, mogę mu dać, choćby pięć, choćby dwie, choćby jedną kopiejkę, nikt inny nie patrzy, jesteśmy tylko my dwaj, ja i żebrak
— nie daję nic, odwracam się i odchodzę szybko, chowając głowę w ramionach. Kto rozbił słój z konfiturami? Matka podnosi głos. Kto rozbił? Nie ja, i nie mam pojęcia, czy winien jest Bolek, czy Emilka, ale matka pyta raz jeszcze, i jeszcze, i wtedy wskazuję zdecydowanie na Bolka. On. Śmiech w towarzystwie, wyśmiewamy wszyscy wspólnego znajomego, którego teraz tu z nami oczywiście nie ma, jeden po drugim, przywołujemy wspomnienia jego kompromitacyj i słabości. Wstaję, nie śmieję się, zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi, wstaję i
— jak wam nie wstyd! Krasawica klei się do mnie, przelewa przez ramiona, osuwa mi się na pierś, na podołek, gdy dorożka zwalnia i staje przed bramą kamienicy, gdzie wynajmuję pokój z Kiwajsem, Kiwajs jest u dalekiej rodziny na prowincji, pokój wolny, pijane dziewczę chichocze, gryząc mi guzik surduta
— dorożkarz obraca się, puszcza do mnie oko, pomóc jaśnie panu? Spoglądam przerażony. Wciskam mu w garść rubel zmięty. Odwieź bladź, dokąd chce! Zrzucam z siebie diewuszkę, wyskakuję z dorożki i uciekam w głąb ciemnej bramy. W lesie, za wsią dziadka, w wykrocie nad strumieniem leży truchło sarny. Nadjedzone przez drapieżniki i padlinożerców, pod czarnym baldachimem much. Nikomu nie mówię, przychodzę co rano i co wieczór, dźgam kijem, przewracam, przyglądam się, jak od nowa obłażą je owady, jak mięso zmienia kolor, a z ciała wypływają ciemne ciecze, wsiąkając powoli w ziemię. Gdzie spędzam tyle czasu, pyta dziadek. Kłamię. Widzi, że kłamię. Dokąd chodzę, pyta. Milczę. Łoi mnie pasem. Płaczę. Nie mówię prawdy, nie mówię nic. Przez całe lato chodzę po lesie, szukając martwych zwierząt. Noszę ze sobą gruby kij, jak maczugę. Biję padlinę tym kijem w tępem zapamiętaniu, aż zgnilizna odchodzi od kości. A masz! a masz! a masz! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Krzykacz jarmarczny zdziera gardło, ogłaszając zwycięskie numery. Wszyscy kupiliśmy losy, wchodząc na jarmark. Roześmiani, czerwoni od mrozu i śliwowicy, szukamy teraz kartoników po kieszeniach. Znajduję, wyjmuję. Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery. Odgrywając wielki zawód i wściekłość, ciskają losy w błoto, przeklinają pecha i nabijają się z głupca, który nie przychodzi po wygraną. Drę zwycięski los i robię to samo, co oni. Nocą, gdy nikt nie widzi, ćwiczę straszne miny, wytrzeszcz oczu i szczerz zębów, nazbyt dzikie, by znaczyły cokolwiek w mowie człowieczej fizjognomji; straszne miny, a także absolutną martwotę oblicza, bezruch najdrobniejszych mięśni czaszki, którego w świetle dnia i między ludźmi nigdy nie potrafię osiągnąć, nie mam wówczas władzy nad grymasami twarzy. Nocą, gdy śpię, widzę pod powiekami schemat, jak z pożółkłych rycin Zygi, anatomiczny schemat owej zdrady: dziesiątki twardych nici szpagatowych przewleczo nych pod skórą policzków, brwi, podbródka, warg; a drugie końce tych nici trzymają otaczający mnie ludzie, w dłoniach, między zębami, zawiązane wokół dewizek zegarków i mankietowych spinek, na obrączkach, na główkach lasek i cybuchach fajek, niektórzy sami mają je wszyte w mięśnie mimiczne, albo i w serca, wprost przez pierś i kość mostka. Potem rycina ożywa
— jest dzień
— jest ruch
— ludzie
— ja
— Uśmiecham się
— uśmiecham się
— uśmiecham się. … Wspominam zachowania, posługuję się drugim językiem… Muszę sam dla siebie stać się obcym. Benedykt Gierosławski był dobrem dzieckiem. Kto nie chciałby mieć takiego dziecka? Był grzeczny
— zawsze słuchał się rodziców, słuchał się starszych, nie odzywał się niepytany, nie broił, nie bił się z innemi dziećmi, mówił przed snem pacierz, w szkole miał najlepsze stopnie. Inni chłopcy włóczyli się po mieście, spędzali czas na ulicach
— on czytał książki. Inni chłopcy podglądali dziewczęta i droczyli się z siostrami
— on uczył siostrzyczkę liter. Mył uszy. Kłaniał się sąsiadom i znajomym. Nie dłubał w nosie, nie pokazywał palcem. Nie chorował. Nie sprawiał rodzicom kłopotów. Któż nie chciałby mieć takiego dziecka? Kiedy skończył siedemnaście lat i wstąpił na Uniwersytet Cesarski, spotkał innych, którzy byli dobremi dziećmi. Rozpoznali się po uśmiechach. Czy było już za późno? Czy mogłem się cofnąć
— cofnąć do czego, do kogo, do jakiego mnie? Nie ma żadnego momentu w przeszłości, który, cudownie zmieniony, odwróciłby bieg mego życia, żadnej katastrofy, która mi się p r z y d a r z y ł a, wskutek czego jestem inny, niż być powinienem; niczego takiego nie potrafię wskazać. Jest wręcz dokładnie na odwrót: dokiedykolwiek sięgnąłbym wspomnieniem, zawsze odnajdę pod cienkim naskórkiem mych słów i czynów tę samą zasadę, muskuł niepokoju, nadzieji i wstrętu napięty w tym samym kierunku, gdy miałem lat trzy, trzynaście i dwadzieścia trzy. Nie uczucie, coś innego, nie myśl
— ucieka, wymyka się, wyślizguje, niematerjalne, nieopisywalne
— stój! spójrz mi w oczy!
— ty, ty
— nazwę cię Wstydem, choć nim nie jesteś, nazwę cię Wstydem, bo nie ma lepszych słów w języku międzyludzkim.
O prawach logiki i prawach polityki
Alfred Tajtelbaum czekał na mnie w restauracji Herszfielda. Siedział samotnie przy wielkiem oknie wychodzącem na pasaż Simonsa, poczytując gazetę krzywo złożoną. Zamówił pejsachówkę z gęsiemi skwarkami i był już chyba przy drugiej porcji
— z Miodowej na Długą są trzy kroki, ale po tym, jak do niego przetelefonowałem z sieni Pałacu, zatrzymali mnie znowu Iwan z Kiryłem: trzeba było wypełnić formularze, wydobyć świadectwo błagonadiożnosti, wypisać pomniejsze dokumenty podróżne… Gdy wchodziłem do Herszfielda, zegary wskazywały siódmą.
— Masz. Alfred spojrzał na rzucone na blat stolika banknoty. Czy w ogóle jeszcze pamiętał o długu? Czy też przestał już mieć nadzieję, że kiedykolwiek go ureguluję? Powiesiłem kożuch i czapkę. Liczył ruble, powoli przekładając je między palcami. Usiadłem.
— Wyjeżdżam. Uniósł głowę.
— Na ile?
— Nie wiem.
— Dokąd?
— Na Syberję. Odchrząknął.
— Co się stało? Opowiedziałem mu o ojcu, pokazałem papiery.
— Bałeś się, że ci nie uwierzę
— mruknął.
— Od miesiąca straszysz, że przeniesiesz się do Lwowa. Zapalił papierosa. Zamówiłem wódkę dla rozgrzania. Za oknem naprzeciwko nas, przy drzwiach pod szyldem modystki, rozmawiały dwie młode kobiety w szykownych etolach. Mówiliśmy wpółobróceni ku szybie, przez siny dym i przez szum głosów innych gości, o tej porze lokal Herszfielda był wypełniony; mówiliśmy głośno i wyraźnie, jakbyśmy deklamowali teatralne kwestje, zeznawali przed wysokim trybunałem. Kobiety pod szyldem modystki śmiały się, zakrywając czerwone usta dłońmi w czarnych rękawiczkach. Mróz czynił ich twarze jeszcze piękniejszemi, wyiskrzał światło w oczach, różowił lica, rzeźbił nozdrza.