Выбрать главу

O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem

 Nad drugą wódką Filimon Romanowicz wyjął fotografję matki.

— A to wiedzieć pan musi, że żadne zdjęcie ni malunek nie odda jej urody, piękna była matka moja, że, jak opowiadał nieraz, trzeźwy i pijany, a ja daję mu wiarę, tem bardziej gdy gorzałka już go rozbierze

— że ledwo wzrok jego na niej spoczął, powiedział sobie fater mój: ta dzieci na świat mi wyda, z tej krasawicy wezmą co dobre, czego nie wezmą ode mnie. Tak mówi i, Bóg na niebie, słusznie mówi, bo i to wiedzieć pan musi, kak wam pa otcziestwu, a, Filipowicz, jeszcze jedną polejcie, dziękuję, to wiedzieć musicie, Wieniedikt Filipowicz, że ojciec mój, Roman Romanowicz, jest człowiek może i dobrego serca, ale złych namiętności. Języki zawistne, których nie brak w żadnym powiecie, osobliwie w ziemstwach takich, gdzie wszyscy urodzeni znają się z pradziadów i każdy grzech, każda przypadłość, jako i każda cnota, wielekroć zdążyły przepłynąć między nimi w krwi wymienionej z pokolenia na pokolenie, wszyscyśmy tam spokrewnieni, języki zawistne, powiadam, obmówiły go lubieżnikiem i bezwstydnikiem. Przykroć to, gdy syn o ojcu takie rzeczy słyszy; usłyszy od obcego, zaprzeczy, bronić będzie ojcowego honoru, ale usłyszy od krewnych, od familjantów, przyjaciół

— co dzieje się z synem? Dopiero ze łzami w oczach pocznie wyklinać i potępiać bezeceństwo ojca! Syn! On pierw  szy oskarżyciel, on stróż prawości! Niech pan zrzuci ten grymas. Było tak i ze mną. …Miał mój ojciec, jak się przekonałem, nie jedną rodzinę i nie jeden dom, lecz domów najmniej trzy, a w rodzinnych więzach i rachuby jasnej podać nie idzie, tak nawikłaną siecią liaisons du coeur się oplótł. Myśmy mieszkali w majątku; w miasteczku zaś utrzymywał dwa domy, gdzie żyły Sofija i Jelizawieta, każda z dzieckiem swoim, a z Sofiją jeszcze jej przyrodnia siostra młodsza, którą też, widzę, że już pan zgadujesz, też ojciec między swe kochanice liczył. Ot i rozpustnik, ot i grzesznik obmierzły, na przyzwoitość ludzką nie zważający! Gdym, dorastając, musiał setny i tysięczny raz wysłuchiwać opowieści o jego wszeteczeństwach, a ludzie lubują się w roztrząsaniu każdego szczególiku grzechów cudzych, bo inaczej niż rany ciała, rany duszy większą przyjemność dają drapane, palcami macane i jątrzone

— gdy nie twoje; a też i zmysłowość w tym jest jakaś właściwa przyjemnościom stołu, nadal o grzechach mówię, smakujemy je, wąchamy bukiet, ważymy, czy ciężkie dosyć, czy skruszałe dobrze, czy gęste jak trzeba, a te odleżałe latami, pokoleniami

— tem szlachetniejsze, a te niepospolite, wyjątkowe

— tem smaczniejsze, i uczty też odbywają się nierzadko na podobieństwo rzymskich owych: w rozleniwieniu, półleżąc, już syci, a niesyci, na granicy snu, z przymkniętemi oczyma i uśmieszkiem słodkiej satysfakcji, słuchamy chciwie o upadku innych ludzi, więc przedstaw pan sobie, com ja przeżywał zmuszony tego wysłuchiwać, biesiadom takim świadczyć

— jakby z mojego boku grzechy te wyjadano

— prometeuszowe męki. Wytrzymać nie mogłem; nie wytrzymałem. …Może inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby matka moja żyła jeszcze. Zmarła w połogu, oddając nas pod opiekę niani i guwernera, nie, żeby ojciec się nami nie zajmował, wręcz przeciwnie; zmarła, rodząc drugiego syna, Fiodora, on pozostał w domu. Stary guwerner, który był jeszcze jej wychowawcą, przywiozła go matka z sobą z Jarosławlia, on więc, na czas nieobecności ojca, gdy ten wyjeżdżał w interesach

— a często były to miesiące całe i nie mógł się wtedy człowiek nie zadręczać, gdzież ojciec spędza dni i noce, czy nie z inną swoją rodziną właśnie, inną żoną, żyjącą, piękniejszą, innymi synami, lepszymi, których prawdziwie umiłował

— na ten czas guwerner zarządzał prawie całym majątkiem i wtedy, ażeby zabić te myśli, żeby zająć głowę i serce, zacząłem mu towarzyszyć w obowiązkach właściciela ziemskiego i po trosze przejmować je nawet. Otwarły mi się oczy na dolę ludu rosyjskiego. A jak teraz się pan zaśmieje… no i dobrze. …Łatwo budzi się w głowach młodych święte oburzenie i gniew wobec niesprawiedliwości. Lud nasz tak zwyczajny jest nieszczęściom i cierpieniom wszelakim, że nawet nie widzi i nie rozumie rozmiarów niekoniecznej krzywdy, jakiej doświadcza, ród za rodem, wioska i wioska, gubernia i gubernia; nawet te jęki, te lamenty bab u stóp popa i łzy pod ikonami, jak się tak patrzy z boku

— to przecie też rytuał, też obyczaj ich uświęcony tradycją tysiącletnią.   Bo właśnie trzeba dopiero, by kto z boku spojrzał. On widzi nieprawość, on potrafi nazwać krzywdę, niepokrzywdzony, w nim żal i gniew, mówię, gniew wobec niesprawiedliwości powstaje. Zna Wieniedikt Filipowicz los Ijoba. I ten targ Pana przeciwko Ijobowi, i Ijoba w duchu targi hardej pokory. „I niewinnego, i niezbożnego on zniszcza! Ziemia dana jest w ręce niezbożnika, oblicze sędziów jej zakrywa, a jeśli nie on jest, któż tedy jest?” A Ijob zatrzymał przynajmniej pamięć czasów szczęśliwości, znał więc miarę swego upadku i liczył dni krzywdy wobec dni prawa

— ale chłop rosyjski niżej jeszcze od Ijoba leży, i bardziej w tym podobny jest zwierzęciu dzikiemu, bardziej bydlętom bezmyślnym aniżeli rozumnemu człowiekowi, bo żadna w nim nadzieja odmiany losu się nie zapali, żadna trwała chęć zmiany swej doli, jak i szkapy pociągowej nigdyś pan nie widział zaprzęgającej do dyszla woźnicę i sadzającej się na koźle. I nie dziw się pan mojej na lud tu goryczy

— ileż ja wówczas dni i wieczorów poświęciłem, korzystając z pobłażliwości starego guwernera, na starania ku polepszeniu ich życia, stawając przeciwko zarządcom i innym ziemianinom, a na koniec kto obracał to wszystko wniwecz, kto obśmieszał moje wysiłki? Oni sami! Lud cierpiący! I wracałem z ich chałup nędznych, od ich dzieciąt wychorzałych i bab wyniszczonych, z izb ciemnychzimnych, gdzie jeśli świeczka, to bodaj tylko łampadka przed ikoną świętą, do ciepłego domu, pod pierzyny puchowe, do stołu sutego, pod oko służby

— i dopiero gniew niesprawiedliwości mnie chwytał, i szarpał, i w drżączkę taką wprawiał, jaką widział pan może u ludzi apopleksyją rażonych, u nich. Tak się odzywa w człowieku głos Bożej prawości; a że we mnie, jak panu mówiłem, rozbudził się on był na dobre i złe wobec ojca rodzonego, tem bardziej nijak nie mogłem go już teraz zagłuszyć. …Oto jest krzywda! Oto jest męka, którą tylko Rosjanin pojąć może! Nie cierpienie Ijobowe, nie cierpienie niezasłużonego upadku

— ale na odwrót, AntyIjob: cierpienie niezasłużonego wywyższenia! Gaspadin Jerosławski! Czy pan, czy pan, czy

— a polej, bratku!

— pan tego myślą nie ujmiesz, widzę, pan na warjata patrzysz. A przecie ból to nieporównany: Ijob każdy zawsze jest w swej krzywdzie szlachetny i uświęcony, bo cóż większą zasługę wobec nieba daje niż pokorne znoszenie nieszczęść niezawinionych, cóż z życia doczesnego z większą pewnością w życie wieczne przeprowadzi?

— podczas gdy PrzeciwIjob potępion jest w swej męce i nie masz dla niego zbawienia: co luksus, co szczęście, co trjumf i satysfakcja nad bliźnim, to większy ból sumienia i głębiej rana w duszę krwawiąca. Wytrzymać tego nie mogłem, nikt mnie tam przecie na scenie męki nie więził, miałem trochę pieniędzy oszczędzonych z darowizn ojcowych, pociąg do Sankt Peterburga chodził co sobota… Nie wytrzymałem. Nie wiedziałem, co w Peterburgu załagodzić mogłoby tę udrękę, przecież nie pomyliłem się