Выбрать главу

— czyń prawo Boga!

— stwórz rząd Boga na Ziemi! Dopiero gdy wszyscy ludzie żyć będą według tej myśli w każdej sekundzie przytomności swojej

— jest Bóg, jest Bóg, Jego władza, Jego zamysł, Jego zwycięstwo w naj  skromniejszem zwycięstwie dobra, w Nim zmartwychwstanie i szczęśliwość wieczna

— dopiero odmieni się oblicze Ziemi i nastanie Imperjum Dobra.            …Takie było nawrócenie Filimona Romanowicza Ziejcowa pod niebem Syberji. …Kiedym wrócił z zesłania, zastałem brata, Fiodora, ożenionego i z dziećmi swemi, nadal w domu ojca mieszkającego. Poza tym wszystko było jak dawniej, ale ja byłem nowy i wszystko było inaczej. Cóż dla mnie znaczyły teraz spojrzenia krzywe sąsiadów, złe szepty i plotka mściwa? Samem przyniósł ze sobą własny wstyd, mnie obmawiali, mnie palcami wytykali. A buntownik! A przestępca, katorżnik! A anarchista przeklęty! Wówczas spojrzałem na nich oczyma ojca. Bo i co nieszczęśnikowi takiemu pozostaje

— da wiarę obcym ludziom, gdy go opisują językami czarnemi, czy da wiarę sercu własnemu? Kto raczej zna prawdę o człowieku: człowiek czy inni ludzie? Ale! Mówisz pan, że człowiek nie zna prawdy. Zna, zna. Nie wie, że zna, a zna. To posłuchaj jeszcze: zdarzyło się, że śniegi takie spadły na nasze miasteczko, że na dzień i drugi uwięźlimy wszyscy przejazdem w nim goszczący, nie mogąc wydostać się na trakt gubernialny, a że ojca również śnieżyca tam zastała, nie pozwolił mi w domu zajezdnym nocować

— na dwa dni u ojcowej Sofiji zamieszkałem. Ot, i rozpustę zobaczyłem: rodzinkę kochającą, mężczyznę i kobietę i córki ich, i tę miłość między nimi, którą właśnie najjaśniej widzi człowiek w miłości nieobyty

— bo nie złota, nie zdrowia, nie zaszczytów, ale jej właśnie każdy najprędzej zazdrości. I potem, gdy odwiedziła ich Jelizawieta, i potem, jak dziewczynki śpiewały nad niemowlęciem kołysanki, i gdym ich wszystkich w izbie jednej z siostrą Sofiji widział, gaspadin Jerosławski, żem nie zapłakał tam gorącemi łzami, to pewnie tylko dlatego, że łzy ostatnie już mi dawno wymarzły na Sybirze. Pan mówisz o wstydzie! Człowiek wyzwolon od praw cesarza ciała, on tylko przed sobą, przed Bogiem w sobie zawstydzić się może. Otóż ta bezinteresowna ojcowa miłość, może i z namiętności zrodzona, nie wiem, może i tak

— niezazdrosna, szczodra, nie mierząca granic i nie licząca procentów

— czymże wobec niej były wszelkie nasze projekta sprawiedliwości ludowej, programy altruizmów gospodarczych? czym rewolucje i powstania? …Zaprawdę, bliższy Bogu jest szczery lubieżnik niż największy polityk dobru ludzkości zaprzedany. …Śmiejesz się pan? Śmiejesz?… No i dobrze. …A teraz co

— teraz też tylko dzięki ojcowym pieniądzom mogę Siergieja Andriejewicza wyratować. Ile to kosztowało, nie powiem, wiele, wiele. Już mu lewe płuco pono całkiem obeschło, jeszcze rok w Zimie i śmierć pewna, chocia on lutowczyk stary. Trzy miesiące chodziłem po urzędach i pałacach, myślałem już sobie lokum w Peterburgu nająć, dawniej przekupiłeś jednego i miałeś pewność, rzecz załatwiona, dziś kupić trzeba władzę, i drugą, jakby tamta nie starczyła, i trzecią, jakby tym się odwidziało, a potem i tak lepiej przed obrazem świeczkę zapalić i pomodlić się na okoliczność, nie ma pew  ności, tak że do ostatniej chwili czekałem na papiery z ułaskawieniem, a jak sam nie dopilnuję, już Siergieja mogą nie zastać przy życiu, i na koniec fortunę na bilet wydać musiałem, jeden chętny z miejscem do Irkucka nawinął się ten Ormianin chciwiec, a z kupiejnego, com kogo zagadnął, przedstaw pan sobie, z kupiejnego żaden tam na peronie odstąpić miejsca nie chciał, to dopiero jest rzecz niepojęta i świat na głowie postawion, nie idzie rozumem ludzkim objąć, polej pan jeszcze.

— Piękna.

— Oj, piękna, piękna była. Oddało się mu pogiętą fotografję.

— Więc, powiadacie, chrześcijanin nowy teraz jesteście, więc, nie dla materji, nie dla ciała, więc, nie do pomylenia z bezbożnikami, tak?        A on już głowę musiał podtrzymywać ręką, to prawą, to lewą, i tak przekładał ciężar mózgowy z piąchy na piąchę, aż mu się omsknęła łepetyna i huknął czołem o stolik, zadzwoniły szkła i podskoczyła popielniczka

— to go otrzeźwiło na dłużej. Naprostował się prędko w fotelu, rozglądnął po salonce, mrugając z miną srogą. Drzwi sali bilardowej były rozsunięte, tam szła znowu ostra zimucha z udziałem kapitana Priwieżeńskiego i pana Fessara; po drugiej przekątnej od zielonego stołu, przy biblioteczce siedziała panna Muklanowiczówna, udając zatopioną w lekturze mocno już zaczytanego żurnała dla pań, „Le Chic Parisien” czy „Wiener Chic”. Wcześniej zajrzał tu tajny radca Dusin; widziało się, że ma on wielką ochotę podejść i zagadnąć, i tylko obecność Ziejcowa

— skołtuniona grzywa jego włosów, pomięty surdut, zaśpiew pijacki i zamaszysta gestykulacja

— tylko nieprzystojna prezencja ekszesłańca go powstrzymała. Sięgnęło się odruchowo po zegarek

— nie ma, zmiażdżony. Zerknęło się na cyferblat zegara szafowego. Już po szóstej, wieczorne cienie zaraz zaczną się kłaść za oknami. Całe popołudnie stracone na popijawę z Ziejcowem.

— Nie do pomylenia, nie do pomylenia

— mamrotał

— ależ oczywiście, że dla ciała! tylko dla ciała! Czyż nie jestem słabym człowiekiem? Jeszcze jeden niewolnik! Tak, tak, pan dobrze mnie przejrzał

— co z tego, że wiem, że poznałem drogę? Wszyscy znamy drogę do szczęśliwości, a jeśli nie znamy, to przeczuwamy, domyślamy się jej, a już na pewno odróżniamy drogi złe

— ale cóż z tego, co innego ją znać, co innego drogą iść, patrzaj pan na mnie, słaby, słaby człowiek, i to właśnie w ten dzień u Sofiji, wobec ojca i jego kobiet i sióstr moich przyrodnich, wtedym pojął, że zawiodę Siergieja Andriejewicza, muszę zawieść, bo gdyby im choć włos z głowy miał spaść, anibym się zawahał krew krzywdziciela przelać, ani oglądał na Opatrzność Bożą, i teraz go zawodzę, właśnie kupując mu ułaskawienie, bijąc pokłony przed cesarzem, myśli pan, że nie widzę tego, widzę

— jeśli go uratuję z Zimy, to wbrew jego woli. Tak. Tu capnął za grafinczik i upuścił do szklanicy resztę alkoholu; uniósłszy pewną ręką szkło pod gęste wiechcie wąsisk, w brodę czarną, przełknął wódkę   jednym haustem. Jeszcze pierś do przodu, głębszy oddech, piąchy wparte w blat kościany, wytrzeszcz oczu, jeszcze oddech drugi, i voilŕ, Filimon Romanowicz Ziejcow trzeźwy jak dzwon.

— Wieniedikt Filipowicz

— zadeklamował, poczem wzniósł paluch wyprostowany na wysokość czoła, jakby celował przed się z pistoletu, nawet oko przymrużył i brew zmarszczył

— ja was widzę, widzę dobrze. Od nich jesteście. Myślicie, że nie wiem, o co wam idzie? Widzę dobrze.

— Upiliście się.

— A co to ma do rzeczy? Potrafię poznać. I Siergiej też mi opowiadał. Ten drugi doktor z Zimy z Bierdiajewem pod pachą… wszyscy oni lutowczycy… ani w karty pograsz, ani kośćmi rzucisz… sny, sny tłómaczyć… pod Lód. Khr, chrrrk!