Выбрать главу

— Bóg jest im poddany i my jesteśmy im poddani. Bóg, wszechwiedzący, wie, że zabijanie jest złe, dlatego dał takie przykazanie: pilnuje, żebyśmy zła nie czynili. Wówczas istotnie On sam także nie może przykazania łamać ani zmieniać. Tylko że jeśli nie od Boga, to od kogo, od czego pochodzi Dekalog, skąd taki akurat podział na zło i dobro? I czemu nie mógłby być inny? A? Powie mi to panna? Bez owej wiedzy, bez twardego fundamentu zagubimy się zaraz w tej krainie, zapadniemy jak w bagno, zdani na własne siły, bo kto kiedy sam siebie z bagna wyciągnął? To jest droga w otchłań, jeśli panna tam pojedzie, w Kraj Biezprizornych, i nie ma zeń powrotu. …Na prawo: a jak na te ziemie wjedziemy, musimy być gotowi, że w każdej chwili Bóg może rzec: zabijanie jest dobre, złe jest

— o!

— jeżdżenie pociągami i palenie papierosów

— i od tej chwili takie właśnie będzie dobro i zło, ponieważ to Bóg jest jedyną i najwyższą racją moralności i nie ma sankcji ponad Bogiem. To ziemia samodzierżcy dusz, to Kraj Cara.

— Więc, więc

— zająknęła się panna Jelena

— więc pan mówi, że jak On ustalił Dziesięć Przykazań, to już może sam sobie w każdej chwili przeczyć? Bo cokolwiek rozkaże, to i tak będzie to dobre, bo to Bóg rozkazuje. Tak? Tak? Wychyliwszy się z fotela, ujęło się delikatnie pannę pod łokieć.

— Nie ma żadnej sprzeczności. Pan biblista naprostuje, jeśli w błąd wejdę

— prawda, Filimon Romanowicz?

— ale wedle mojej wiedzy, proszę posłuchać, panno Jeleno, sprzeczności być tu nie może. Bóg komunikuje się z ludźmi za pomocą zdań rozkazujących. „Nie zabijaj”. „Zabij”. „Nie cudzołóż”. „Idźcie i rozmnażajcie się”. Zdania rozkazujące nigdy nie popadają ze sobą   w sprzeczność, podobnie jak zdania pytające. Sprzeczne mogą być co najwyżej zdania oznajmujące o zdaniach rozkazujących: „Powiedział, żeby zabijać”, „Nie powiedział, żeby zabijać”. Ale same rozkazy mogą tylko zostać wykonane lub nie

— nie mogą sobie przeczyć. Rozkazuje nie zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazuje zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazy następują po sobie, nie ma sprzeczności. Ten, wobec którego rozkazów winnaś posłuch bezwarunkowy, nie ma obowiązku tłómaczyć się ze swych intencyj. Samodzierżca zawsze jest w prawie, niezależnie od tego, jak się ma jego rozkaz do rozkazów uprzednich. Sądzi panna, że dlaczego Mikołaj Aleksandrowicz tak się broni przed spisaniem dla Rosji jakiejkolwiek konstytucji?

— Więc, więc

— dla pana to jest w porządku? pan nie znajduje tej historji okrutną i deprawującą? nie widzi ohydy? Ejże, nie ucieknie mi pan teraz!

— Chciało się cofnąć rękę, ale złapała ją w czas i teraz ona trzymała w uścisku. Odwróciła się zupełnie od Ziejcowa, od doktora Konieszyna, w jedno uderzenie serca, w jedno skrzyżowanie spojrzeń uczyniła rozmowę osobistą: nie mówiła do nikogo innego, nikt inny nie słyszał, nawet jeśli słyszał.

— Co pan by zrobił na miejscu Abrahama? Posłuchałby pan rozkazu? Dlaczego zażenowanie nie mąci myśli? Dlaczego wstyd nie plącze języka i nie miesza słów? Czemu głos spokojny i wzrok pewny, naprzeciw jej wzroku?

— czemu twarz nie zdradza, wobec jej twarzy? Ćmiecz krąży w żyłach, skrzy w mózgu, spływa pod skórą.

— Co ja bym zrobił. Panna się nie obrazi

— ni cholery mnie nie obchodzi panny pytanie. Na miejscu Abrahama! On ne peut ętre au four et au moulin. Bo moje miejsce jest inne, ja patrzę oczyma Izaaka. Dla niego nie ma znaczenia wszystko to, co my tu tak mądrze a bezdusznie rozważamy: czy prosił, czy rozkazywał, czy próba, czy Bóg miał prawo, czy Sobie nie przeczył… A co mnie to! Ja leżę na ołtarzu. Nic nie wiem. Wiem, że ojciec mnie tu zwiódł kłamstwem, związał i chce zabić, zabije. …I wyobraź sobie panna, wyobraź sobie, że

— chcę żyć! nie chcę zginąć na tym kamieniu! Uwalniam się z więzów. Uciekam. Ojciec goni mnie z mieczem. Dopadnie, to ubije. Jest stary, mam szansę. Ale, to mi powiedz panna, ale czy mam prawo się bronić? Czy uczynię źle, stając przeciw ojcu, który chce mnie złożyć w ofierze? Na czym polegałaby tu wina Izaaka? …I czy byłaby dla niego jakaś w tym różnica, gdyby poznał ponad wszelką wątpliwość, że Abraham czyni to wszystko z Bożego rozkazu?

— Pan mnie pyta

— dobrze słyszę

— pyta mnie pan, c z y  j e s t  m o r a l n i e d o z w o l o n a  s a m o o b r o n a  p r z e d  B o g i e m?

— Bóg nie może uczynić nic złego!

— zakrzyknął ktoś zza Ziejcowa. Uniosło się wzrok. Oparty o ścianę, w obłoku tytuniowego dymu stał tam Ünal Tayyib Fessar, ciemnopurpurowe słońce odbijało się na jego czaszce nagiej, jeszcze trochę pochylił się ku stolikowi, ku rozmówcom zgromadzym wokół stolika, i pokazał się cały w oblewie karminowych refleksów, jakby spływał   krwią od samego szczytu głowy.

— Stajesz przeciwko Bogu, stajesz po stronie Szatana!

— BógCar

— mruknął doktor symetryczny

— On, tak, On istotnie „nie może” uczynić nic złego. Cokolwiek czyni, dobrze czyni, bo On to czyni.      Się wyrwało się pannie Muklanowiczównie. Wzrok jednak się nie uwolnił, pozostał przy Turku. Na grubych wargach pana Fessara migotał

— to jest, to go nie ma

— przedwidok drwiny, sugestja jadowitej ironji. Już się widziało podobny obraz ciemnoskórego oblicza, już było się świadkiem nieskrytego na nim samozadowolenia: noc, wirujące płatki śniegu, ciężka laska w ręku, ulica jekaterynburska, krew na lodzie. Jest coś takiego w satysfakcji zła, co sprawia, że nie potrafimy jej zatrzymać dla siebie, nawet gdy rozsądek podpowiada inaczej, gdy grozi to wielce przykremi dla nas konsekwencjami

— musimy dać jakiś znak, przemycić aluzję albo przynajmniej właśnie uśmieszek krzywy: to ja! to przeze mnie! moje! ja, ja, ja! Podczas gdy dobroczyńcom wystarczy cudza radość, świadomość samego uczynku, wspomnienie rozjaśnionej twarzy obdarowanego; dobro jest samowystarczalne.                A teraz Turek nawet nie bardzo się krył ze swoją ironją. Gdy obejrzał się nań doktor Konieszyn, kupiec puścił do niego oko.

— Pan tak mówi

— się żachnęło się

— zgoda, pan w to wierzy

— ale co by pan naprawdę zrobił?

— Bóg jest Bóg.

— Nie broniłbyś się, gdyby przyszedł cię zabić? Na co Ünal Fessar wyprostował się i oderwał od ściany, a wyjąwszy cygaro zmiędzy zębów, począł się śmiać. Ale jak się śmiał: nie chichotał, nie rechotał, nie śmiał się po prostu

— ryczał śmiechem, trząsł się i zanosił jakimś wilczem wyciem, które głuszyło i głosy hazardzistów, i dźwięki pianina z sąsiedniego wagonu, i sam hałas pędzącego pociągu. Doktor Konieszyn aż powstał i odstąpił od stolika, przyglądając się napadowi wesołości Turka z klinicznem zainteresowaniem. Musiała się właśnie skończyć partja na zielonem suknie, bo podeszli też zaciekawieni karciarze; naraz powstał tłok i zamieszanie, gdy tamci pytali o powód wesołości. Wykorzystało się chwilę, by przepchnąć się ku drzwiom. Doktor spoglądał w milczeniu.

— Zdarzyło się i tak

— mamrotał tymczasem rozkolebany do rytmu pociągu Filimon Romanowicz