— Leśniewski i Sierpiński zapraszają mnie oficjalnie, w imieniu Uniwersytetu Lwowskiego.
— Akurat się pogniewali z Kotarbińskim.
— Zrobię tam doktorat w rok, dwa.
— Zaczniesz od nowa?
— Ba! Myślałem, czy nie zmienić sobie nazwiska.
— Żarty. Alfred wzruszył ramionami.
— Bieżkow słyszał, że będę się starał o docenturę i posadę na uczelni. A sam dobrze wiesz, co on wygaduje o Żydach.
— Od jesieni Łukasiewicz ma wykładać na Cesarskim. Może
—
— Polski język wykładowy to nie wszystko. Ten bojkot za długo się ciągnął. Uniwersytet Cesarski ma ponad pół wieku, trzeba się liczyć z tradycją.
— Więc za granicę, do Lwowa? Zdecydowałeś się?
— Sam mówisz, że nie wiesz, kiedy wrócisz. Zresztą przyznaj, utknęliśmy z tą pracą.
— Sięgnął do wsuniętej pod krzesło teczki, wyjął gruby plik papierów, dobre pół ryzy.
— Proszę, wszystko, łącznie z moimi ostatniemi wypocinami. Przekartkowałem w roztargnieniu. Rzeczywiście, był tam nawet artykuł Kotarbińskiego z „Przeglądu Filozoficznego” sprzed jedenastu lat i ostatnia, odrzucona wersja naszych Teoryi i zastosowań logik ponaddwuwartościowych.
— I co, teraz tylko teorja mnogości i Boole?
— burknąłem zgryźliwie.
— Na Zasadę sprzeczności to ja nie mogę już patrzeć. Pewnie wgryzę się od nowa w wyrazy pierwotne dla logik Principia mathematica. Jeśli weźmiesz kwantyfikatory zmiennych zdaniowych i funktorowych… Zresztą mówiłem ci
— westchnął. Rozmowa zdechła. Miąłem w dłoniach Alfredową gazetę. Wojna prawie wygrana, Rosja bierze się za wrogów bliższych sercu Imperjum. W Peterburgu głośny proces polityczny. Oskarżenie zarzuca Wilinkowiczowi A. D. przynależność do stronnictwa dążącego do zaprowadzenia w Rosji demokratycznej republiki. W ogniu pytań prokuratora na koniec trzeciego dnia procesu oskarżony się przyznał. Na szpaltach gospodarczych kwestje taryf celnych i wystąpień w parlamencie brytyjskim przeciwko wolnemu handlowi, a także bankructw w przemyśle ciężkim. Miljarder amerykański, Morgan, pertraktuje z bankami niemieckiemi i francuskiemi o założenie wielkiego trustu antyzimnazowego i wspólnie z temi bankami przedłożył już rządom krajów przez Lód nietkniętych ofertę na wyłączny handel po cenach gwarantowanych, domagając się wszakże przeciwrosyjskich zapór celnych. Powiadamy: niech sobie mister Morgan własne państwo ufunduje! Pff, trudno o rzecz, która mniej by mnie obchodziła. Wychyliłem kieliszek wódki. Kolumnę dalej, pod reklamą Szkoły Dobrego Zachowania J. Joujou
— karykatura niewiast na automobilach szalejących. Nowe wybryki sufrażystek. Sufrażystki angielskie posługują się w agitacji wyborczej coraz gwałtowniejszemi środkami. Jedna z nich wpadła onegdaj do biura wyborczego ministra Carra, w chwilę po wyjściu ministra i oblała gorącą cieczą wszystkie dokumenty i odezwy leżące na stole. Kropla cieczy prysnęła w oko sekretarza ministra i sparzyła go boleśnie. Mimo dotkliwego bólu sekretarz zaczął ścigać napastniczkę, ta jednak wybiegłszy z lokalu, wsiadła na automobil i pomknęła pod prąd ulicą ciasną. Dzielny sekretarz kontynuował pościg na pożyczonym bicyklu, lecz zwarjowana niewiasta rozpędziła maszynę bez respektu dla zdrowia i życia ludzi i zwierząt, i tak uszła spod sprawiedliwości. Dzięki Bogu obce są nam w Królestwie i Imperjum Rosyjskim podobne obyczaje wulgarne. Miąłem gazetę, z myśli własnych pusty. Od modystki wychodziły ostatnie klijentki; kobiety odstąpiły od wejścia do sklepu, znikając nam z pola widzenia. Pasmanterję obok też zamykano, gasły światła wewnątrz. Zacisnąłem powieki, jakby mi nagle płatek śniegu wprost na źrenicę opadł.
— Nie potrafię zapomnieć tego widoku, gdy jechałem na Miodową… Wiesz, że na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich stoi teraz luty.
— Aha.
— Był wypadek, rozlała się nafta, ogień buchnął na dobry metr, wyżej, dwa metry. Tylko że, uważasz, luty wisiał ponad tym, przymroził się już do budynków, latarni, słupów. Wcześniej ciągnął po ziemi
— nad skrzyżowaniem poszedł w powietrze. Musiał zacząć się podnosić dobre pół dnia wcześniej. Ale, Alfred, ten wypadek był kompletnie nie do przewidzenia! Przypadek spiętrzony na przypadku! Przyglądał mi się z miną na pół rozbawioną, na pół przestraszoną.
— Co to ma być, polowe testy logiki?
— Aa, czy logika jest nauką zbudowaną na empirji? Z pozoru cóż może być bardziej od empirji oderwanego? A jednak wszyscy opieramy się w tych rozważaniach na naszem doświadczeniu, na obserwacji zdarzeń zachodzących w świecie
— naszym świecie i naszej obserwacji. Prawda i fałsz nie istnieją na zewnątrz naszych głów. Bez języka, w którym je wypowiadamy, bez wrażeń zmysłowych, na których wszystkiego się uczyliśmy
— nie byłoby ani prawdy, ani fałszu. Rozgniótł niedopałek w popielniczce.
— Bez języka… Właśnie w tym języku! W tym języku, którym mówimy, nie ma prawdy ani fałszu.
— W języku, którym mówimy…
— zacząłem i urwałem, po raz tysięczny doświadczywszy tej jednej prawdy niełamliwej: że w języku, w którym mówimy, nie wypowie się wszystkich tych tragicznych kalectw i ograniczeń języka, którym mówimy. Nie da się nawet opowiedzieć, dlaczego pewnych rzeczy nie da się opowiedzieć.
— Nadal prześladuje cię antynomja kłamcy
— cmoknąłem z desgustu. Staje przed wami człowiek i mówi, że kłamie. Powiedział prawdę? Więc nie kłamie. Skłamał? Więc powiedział prawdę. Jaką wartość przypisać takim zdaniom? Skoro nie prawdy i nie kłamstwa.
— Pomóż mi!
— Alfred Tajtelbaum zastukał popielniczką w blat.
— Gdzie tu tkwi błąd?
— Zakładamy, że język ludzki w ogóle wiążą prawa logiki. Tymczasem jest na odwrót: to język krępuje logikę.
— Przykroić język do logiki
— ale to już nie będzie nasz język.
— Cóż z tego? Jeśli logika jest odbiciem obiektywnej rzeczywistości, a nie jedynie uświęconym przez tradycję przesądem żyjącym w naszych głowach
— to powinniśmy tu postępować tak samo jak fizycy, stopniowo przykrawający język matematycznego opisu świata do tego świata.
— Znaleźć taki język, w którym da się wypowiedzieć prawdę… To znaczy: w którym wszystko, co da się wypowiedzieć, będzie albo fałszem, albo prawdą. Mhm.
— Znowu zapatrzył się przez okno na pasaż śnieżny.
— Po pierwsze, w takim języku logicznym nie mógłbyś mówić o samym sobie. Ażeby ominąć antynomję kłamcy, musiałbyś wyrzucić poza język wszystkie stwierdzenia prawdy bądź fałszu o zdaniach tego języka. Parsknąłem.
— Więc znowu byłby to język nienadający się do wysłowienia prawdy.
— Nie! Powiedziałbyś, że śnieg pada
— machnął ku szybie
— lecz nie powiedziałbyś, iż rzekłeś prawdę, mówiąc, że śnieg pada. Nie w tym samym języku. Pojmujesz?
— Ale to z koleji nie bardzo przystaje do naszego świata. Czy rzeczywiście mamy w nim tylko prawdę lub fałsz?
— Aa, to inna para kaloszy! Kotarbiński ma rację: pewne twierdzenia mogą nie być ani prawdziwe, ani fałszywe, dopóki nie zaszły zdarzenia, o jakich mówią. Leśniewski jest ortodoks Laplace’a, tylko dlatego ma całą przyszłość za już ziszczoną. Ale zdanie „Car Mikołaj Drugi nie dożył swoich sześćdziesiątych urodzin” nie będzie ani prawdziwem, ani fałszywem jeszcze przez cztery lata. Lecz gdy już zdarzenia zajdą, i gdy owe twierdzenia staną się prawdziwemi lub fałszywemi, nie mogą z czasem przestać takiemi być.