Выбрать главу

— zdarzyło się Jakubowi nad brodem Jabok siłować z Bogiem, i jak Go chwycił w uścisk zapaśniczy, przez noc całą, póki Słońce nie wstało nad ziemią, jak Go chwycił!

— aż Bóg uległ, i poddawszy się, błogosławił Jakubowi, zwycięzcy Swemu; i tak się więc zdarzyło, tak się zdarzyło, tak, tak. Ktoś przecisnął się z tyłu, naparł na plecy, szept spłynął prosto do ucha.

— …pana widzieć jeszcze dzisiaj. Jeśli mimo wszystko jest pan człowiekiem  honoru. Się obejrzało się. Dusin.

— Czegóż pan znowu chce?

— Księżna pani

— Po drugiej stronie uwiesiła się ramienia panna Muklanowiczówna. Się szarpnęło się z irytacją. Z trudem łapała oddech, szukając słów.

— Tyle, co słyszałam, panie Benedykcie, a to przecie nie musi być cała prawda, ale on sam prawie przyznał, że daje wiarę temu Bierdiajewowi

— Niechże panna tylko spojrzy na niego. Ziejcow na powrót wyjął starą fotografję i, głęboko już pogrążony w majaku alkoholowym, kiwał się nad nią, zgarbiony w pałąk, prawie przyciskając nos do spękanej powierzchni ciemnego zdjęcia.

— Piękna, piękna była.

— Ot, rewolucjonista nawrócony, prawdziwy człowiek rosyjskiej ideji

— syn bez matki.

— A zresztą gdyby nawet, panno Jeleno, na miłość boską, toż on ottiepielnik do grobowej deski, zasłoniłby Teslę własną piersią. Idziemy.

— Ale! Właśnie na odwrót

— bo jak mu powiedzieli, że pana ojciec rozmawia z lutymi, to teraz może mieć tysiąc motywów, żeby dybać na pańskie życie.

— O czym też panna! Fogiel mówił o liedniakach

— tak czy nie? Idziemy! Nic z tego, w drugie ramię wczepił się szponiastemi palcami tajny radca.

— Wasz ojciec

— co ona mówi?

— wasz ojciec

— z lutymi?

— Puszczajcie!

— Wasz ojciec gada z lutymi?!

— Cicho! Niestety, Ünal Fessar przestał się już śmiać i nie zagłuszył radcy Dusina. Nie usłyszeli go może wszyscy, ale doktor Konieszyn

— na pewno. Podskoczył jak dźgnięty ostrogą, obracając się na obcasie, już czujnie pochylony, oczy wielkie (symetryczne), ręce wpółuniesione (symetrycznie), krzyk w ustach. Lecz błyskawicznie też się zreflektował; cofnął się, zgasił wzrok, zmilczał.

— Co znaczy: gada z lutymi?

— Młodszy z braci utracjuszy marszczył czo ło, aż mu jasna czupryna najechała niemal nad brwi same.

— To lute m ó w i ą?

— Znowu ludzi nabieracie, wstydzilibyście się!

— obruszył się Aleksiej Czuszyn.

— Tak się właśnie zastanawiałem, co to będzie dzisiaj

— rzekł kapitan Priwieżeński, przeciągając słowa na niskiej nucie.

— Już chciałem się zakładać, ale nasz samozwaniec przeszedł samego siebie. Syn powiernika lutych! Chapeau bas. I znowu wszyscy patrzyli. A tym razem nie było dokąd uciec, nie było żadnej drogi otwartej; otoczyli, zamknęli, postawili pod ścianą.                 Panna Jelena ściskała za ramię.

— Przepraszam, przepraszam, przepraszam, nie chciałam, przepraszam.

— Może hrabia opowie nam tę historję?

— ciągnął kapitan z cierpką drwiną.

— No przecież, że opowie! Taki wzór polskiego honoru, dumy i prawości

— nie to, co my, jak pan to powiedział? „Podróbki, przymilne, dwulicowe, karki miękkie”. Czy się uśmiechało się? To możliwe. Czy zrobiłoby się coś energicznego, zdecydowanego, gdyby nie Jelena u jednego ramienia i Dusin u drugiego

— coś: skoczyłoby się przez fotel i stolik, cisnęło w Priwieżeńskiego popielniczką, złapało za Arcymistrza

— czy zrobiłoby się? To możliwe. A co takiego by się powiedziało? Ust przecie nie zakleili. Co by się powiedziało

— niech się powie! Otóż nie powiedziało się nic.

— Pan hrabia nie zaszczyci nas wyjaśnieniem?

— Kapitan Priwieżeński zapiął mundur, zsunął z palca sygnet oficerski.

— Nie, pan hrabia będzie milczał z wyniosłym uśmiechem, aż kolejny nieszczęśnik nabierze się na jego aluzje i niedomówienia, i na owo spojrzenie dumne, widzicie państwo, w tym jednym mówił prawdę, nie masz na całym świecie dumniejszej nad Polaków nacji. Pół kroku w przód i ręka szybsza od oka: z prawej, w lewy policzek, z lewej, w prawy policzek, z prawej, w szczękę, aż głowa odskoczyła wstecz.       Kapitan Priwieżeński wytarł dłoń w chusteczkę.

— Tak. Dobrze. Milczeć na kłamstwa jawne

— to jak samemu kłamać. Ale… Tak. Wybaczy panna, panowie. Odwrócił się i odszedł. Patrzyli chciwie. Niby zniesmaczeni, niby współczujący, niby zmieszani, a każdy wpija się wzrokiem ukradkowym w twarz ofiary, szuka jej oczu, na byle cień grymasu poniżenia otwierając z przejęcia usta, gotów połknąć ten ból, to poniżenie i ten wstyd, ten wstyd, najsmaczniejszy. To jest odruch ciała: współczucie

— wspólne czucie bólu, ale także wspólne czucie przyjemności bijącego. Ünal Fessar rzucił cygaro między grafinczik i szklanki, wcisnął się przed Czuszyna, odepchnął tajnego radcę, nadal wstrząśniętego.

— I co tak stoicie, pachołki smutne? Zróbcie przejście! Rozpychał się bez pardonu, ciągnąc za połę i kołnierz. Drugą ręką podał chusteczkę.

— Wytrzej się pan, rozkwasił panu nos, koszula, szkoda koszuli.

— Przycisnęło się chusteczkę do nozdrzy. Nie czuło się upływu krwi, nie czuło się bólu po uderzeniach ani od skóry rozciętej. Tylko nogi trochę drżały i pociąg trząsł się jakby bardziej niż zwykle. Za przejściem międzywagonowem przystanęło się, opierając się barkiem o zamknięte drzwi przedziału. Teraz dopiero, gdy chciało się przełknąć ślinę

— ciężka, lepka, zimna

— zrozumiało się, że to nie ślina cieknie po podniebieniu i klei przełyk.   Odjęło się chusteczkę od twarzy, spojrzało się na plamy czerwone. Myśli podążały przed się z lunatycznym spokojem. A gdyby tak spalić tę krew w płomieniu ćmieczki… Zamrugało się. Purpura słoneczna wlewała się oknami do korytarza, wszystko tonęło w ciepłych promieniach zachodu, pan Fessar, jego mahoniowa łysina, wzorzyste chodniki Luksu, ciemne boazerje. Odkaszlnęło się.

— Dziękuję.

— Dziwne to jest nad wyraz

— sapnął Turek.

— Sam już nie wiem, w co wierzyć. Niech pan mi powie, nikt nas nie słyszy, tylko my dwaj

— może pan mówić? dobrze się pan czuje?

— niech pan powie: macie wy tę technologję czy nie? Uniosło się głowę.

— To pan wyrzucił z pociągu Piełkę.

— Co? Kogo? Co? Co? Wyciągnęło się doń rękę z zakrwawioną chusteczką; odepchnął gniewnie. Pociąg szarpnął, Turek skoczył naprzód. Się zaparło się barkiem o ścianę, wbiło się łokieć w żebra Fessara. Mignął przed oczyma zaciśnięty kułak. Dwa ciała zatłukły się o drzwi przedziału i boczną ścianę korytarza, o rzeźbione okucia, metalowe ramy, szkło i drewno i zimnazo. On sapał i syczał przez zaciśnięte zęby

— czy słowa jakieś po turecku, przekleństwa, groźby, imiona świętych? Pociąg pędził, tuktuktukTUK. Uwolniwszy poły marynarki, pchnęło się Turka w pierś. Poleciał w tył, chciał się złapać klamki okna, nie złapał, rąbnął o futrynę i padł jak ścięty, złożony ni to do przysiadu, ni do klęczek, z ramionami zawiniętemi za siebie, głową spuszczoną bezwładnie, pogięty w dziwaczny precel członków w wąskim korytarzu Transsibu. Jasny karmin rozlewał się po gładkiej czaszce jak oblewa lukrowa