— czerwona ciecz pod czerwonem światłem. Podniosło się chusteczkę.
— …czekać, panie Benedykcie, to moja wina, ja
— Panna Jelena stanęła w przejściu zdyszana, z dłonią rozpędzoną w geście zakłopotania
— gest zgasł, dłoń opadła na usta panny, dławiąc okrzyk. Jelena popatrzyła na nieruchome ciało Ünala Fessara
— a wyraz jej chorobliwie bladego oblicza nader poważny, oczy niemrugające, wdech, wydech, wdech
— uniosła głowę, obejrzała się za siebie i przycisnęła ucho do drzwi najbliższego przedziału. Ze ściągniętych w kok czarnych loków wyjęła cienką spinkę. Odsunąwszy stópką w skórzanym trzewiku przegradzającą korytarz nogę Turka, przyklękła przed temi drzwiami i w pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.
— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana.
O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych
W pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.
— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana. Schowało się chusteczkę do kieszeni i złapało się go pod pachy. Panna ciągnęła, ale bardzo był ciężki, i nieporęczny, i składał się
— korpus, kończyny, głowa
— jak połamana lalka, i ciągle czymś zaczepiał o futrynę, o chodnik, o sprzęty wewnątrz przedziału. Prawie się spodziewało usłyszeć głuchy stukot, niczym od drewnianego manekina. Na koniec pchnęło się go z całej siły na podłogę obok łóżka; złożył się wpół. Panna Muklanowiczówna podciągnęła spódnicę, odsłaniając łydki w białych pończoszkach, by z powrotem przeskoczyć nad ciałem. Pchnęła z impetem drzwi, zamykając je w ostatniej chyba chwili
— zaraz potem usłyszało się głosy i kroki i ktoś nawet zatłukł się o ściankę przedziału, przechodząc mimo. Jelena nie prezentowała już chorobliwej bladości. Przyciśnięta plecami do drzwi, oddychała bardzo szybko, biust unosił się w astmatycznym rytmie: każdy płytki oddech jeszcze bardziej spłycał oddech kolejny. Musiała odczekać minutę, by wykrztusić słowo.
— Plama.
— Co?
— Krew! Dotknęło się zlepionych krzepnącą już krwią wąsów.
— Na chodniku w korytarzu!
— syknęła Jelena.
— Ale mogła to być i moja, prawda? Tak sobie pomyślą. Wyjęło się chusteczkę i przycisnęło się ją do nosa.
— Dobrze.
— Odetchnęła panna Muklanowiczówna.
— Czyj to przedział? Zazezowało się znad chusteczki. Na sekretarzyku stała walizkowa maszy na do pisania z wkręconym papierem, obok leżał stos grubych książek. Na posłaniu
— męska pyjama o orjentalnym wzorze. Ze stojącego pod oknem kuferka wystawały szczotka do ubrań i drewniane prawidło.
— A jak zechce w drodze na kolację wstąpić po coś do siebie? Kląsnęła języczkiem.
— To stryczek. Podeszła do okna.
— Pomoże mi pan. Szarpnęło się klamkę. Panna Muklanowiczówna pociągnęła ramę do samego dołu. Wiatr uderzył z szumem i świstem; kartka w maszynie załopotała jak chorągiewka, trfffrr, koc odwinął się z poduszek, a drzwi szafy garderobianej trzasnęły o ścianę. Spojrzało się na Turka i usiadło się z westchnieniem na posłaniu.
— Nie damy rady. Za ciężki. To jest półtora metra od podłogi. Ktoś zobaczy.
— Kto niby? Co zobaczy? Panie Benedykcie!
— A co się namęczyliśmy, żeby tylko go tu przesunąć! Wyobraża to sobie panna: nogami czy głową, wystaje taki półtrup na Azję i majta rączkami na wietrze. A jak wejdziemy tu w zakręt, to wystarczy komu zerknąć przez szybę.
— Pan to jesteś! Oda do radości, jak Boga kocham.
— Zresztą zdążył zaświnić dywan.
— Siedź pan dalej ze zwieszonemi rękoma, rozgnije tu i kwiatki na nim wyrosną.
— Ha, ha, ha.
— Ależ proszę bardzo!
— Otrzepała dłonie, obrażona.
— Ja się nie narzucam. Pan Benedykt może kontynuować wedle własnego zamysłu, przepraszam, że przeszkodziłam.
— Ruszyła do wyjścia.
— No tak, rzeczywiście, pora kolacji. Do widzenia. Nie wstając, złapało się ją w stanie. Straciła równowagę, gdy wagon się zakołysał; ścisnęło się pannę jeszcze mocniej, znowu przytem upuszczając chustkę.
— Na co pan sobie pozwala!
— My, mordercy, znani jesteśmy ze swobody obyczajów. Są tam czyste kartki?
— Kilka.
— Trzeba jakoś wytrzeć tę krew. Ile się da. I żeby w dywan nie wsiąkała. Imaginuj sobie panna: wraca człowiek do własnego compartiment, a tu na podłodze, ni z tego, ni z owego, wielka plama krwi.
— A trup
— w szafie? Wszyscy widzieli, że Turek wyszedł z panem.
— Proszę mi je podać. Wyciągnęła plik kartek przyciskanych do blatu przez francuski dykcjonarz. Spojrzało się. Połowę pierwszej strony zajmował hydrograficzny opis okolic Tiumieni (wiele potoków i rzeczek, długie drogi wodne) w suchej francuszczyźnie, spisany z wielką liczbą błędów, wyiksowanych całych słów i liter wybijanych na literach; potem biegły wiersze i wiersze ciągów jednoliterowych: aaaaaaaaaa, bbbbbbbbbb, cccccccccc et cetera.
— Ale czystemi, zostaw pan te. Bo pozna, że ktoś wziął. Zmiąwszy w ręku kartkę, się pochyliło się nad głową Fessara.
— I co, bardziej się tym wzruszy niż kałużą juchy przed łóżkiem? Panna Jelena spoglądała z góry, wskazując palcem.
— Tu. I tu. I tu. Tu, tu, tu. Tutaj! Tu też.
— Zaczynam rozumieć biednego Makbeta
— stęknęło się.
— Pośpieszy się pan Benedykt, on w końcu wróci z tej kolacji.
— Uch. Usmaruję się jak rzeźnik.
— No przecież kapitan rozbił panu nos, ma pan alibi.
— Pochyliła się.
— Nie widzę, gdzie ta rana? Obróć go pan.
— Momencik. Starło się krew ze skóry czaszki i z dywanu pod nią; i tak pozostała plama, ale jaskrawy wzór przynajmniej częściowo ją maskował. Złapawszy pod brodę, przycisnęło się głowę Turka lewą skronią do podłogi. Krew płynęła z rozcięcia nad prawą brwią. Wyciągnęło się rękę po następną kartkę.
— Jak już go okradamy
— dywagowała panna Muklanowiczówna
— to może ma tu na podorędziu ręcznik, też się przecież wyrzuci, nie będzie śladu.
— Jasne, zedrzeć od razu dywan z podłogi. Trup jęknął i otworzył usta. Się poderwało się na równe nogi. Panna Jelena z wrażenia aż przysiadła na sekretarzyku, zrzucając zeń książki i papiery.
— Pan go nie sprawdził?!
— Nie zdążyłem. Panna od razu
— Nie zdążył!
— Zresztą sama panna widziała. Trup jak żywy. To znaczy, jak martwy. To znaczy… Bardzo przekonujący nieboszczyk, to chciałem powiedzieć.